RSS
Facebook
Twitter

sobota, 21 lipca 2012


„Przed oczami wyobraźni Lermetta mimowolnie zjawił się jego własny nagrobek ze złotą inskrypcją: TU SPOCZYWA TEN, KTÓRY PRZEGADAŁ ELFA. Popatrzywszy na owo wyjątkowe zjawisko, książę ostrożnie zamrugał. Nagrobka nigdzie w pobliżu nie było. Dziwne. Najpewniejszym rezultatem rozmówek z Arienem powinna być płyta nagrobna. Przedwcześnie. Z takimi przyjaciółmi długo się na tym świecie nie pożyje.”


Lermett nigdy nie uważał, żeby wiedza jak uratować elfa spod lawiny mu się przydała. Jednak gdyby nie nadgorliwość krasnoluda Ilmerana – „wychowawcy królów” – rozpętałaby się ogromna wojna między Najlissem (królestwem ludzi) a Doliną Elfów. A wszystko zaczęło się od poselstwa Lermetta do Króla Elfów w bardzo nieprzyjemnej sprawie. W tej samej nieprzyjemnej sprawie w podróż do Najlissu wybrał się Enneari. I gdyby nie rozbójnicy i lawina, która zasypała biednego elfa, obaj posłowie minęliby się, co byłoby tragiczne w skutkach. Enneari jest jednak teraz winny Lermettowi niewypłacalną przysługę – w końcu uratował mu życie! – i nie może go opuścić, póki nie spłaci swojego długu. Żadne z nich nie spodziewało się tego, że w tej nieciekawej sytuacji narodzi się przyjaźń na śmierć i życie.
Tymczasem ktoś po dziesięciu latach czekania, ma okazję się zemścić. I z pewności z niej skorzysta.

Zapewne nie raz mieliście tak, że gdy tylko zobaczyliście jakąś książkę lub przeczytaliście jej opis od razu chcieliście ją przeczytać, ale jakoś nie było okazji ani kupić, ani pożyczyć, ani wypożyczyć i tak jakoś… o niej zapomnieliście na amen (albo wręcz chcieliście o niej zapomnieć). Ja w takiej sytuacji bywałam kilkadziesiąt razy i jakoś przywykłam do myśli, że niektórych książek po prostu nie będzie mi dane przeczytać – m.in. właśnie tych autorstwa Eleonory Ratkiewicz. Wystarczyła jedna zapowiedź na ParanormalBookS, bym z zapałem zaczęła szukać informacji na temat „Lare-i-t`ae”. Była nawet okazja, żeby się w nią zaopatrzyć, ale doszłam do wniosku, że to bez sensu, skoro nie czytałam najpierw „Tae ekkejr!”. Tym większe była moja  radość i zdumienie, gdy obie książki ni z tego ni z owego zagościły na mojej półce w dniu zakończenia roku szkolnego. Nie zostało mi więc nic innego, jak zabrać je wyjazd i delektować lekturą w pochmurne dni (których w tym roku było wyjątkowo wiele).

„Tae ekkejr!” już na pierwszy rzut oka różni się od typowych książek w klimatach fantasy. Bo w końcu nie często spotyka się książkę o elfim tytule („Nie umrzesz!”) czy choćby taką, w której elf(!) zostaje zaatakowany przez najemników i zostaje zasypany przez lawinę, a w dodatku ratowany jest przez człowieka! I to wszystko tylko dlatego, że elf ten został pomylony z człowiekiem, który ma go uratować! Jednak nie o tym chciałam teraz pisać, ponieważ rzeczą na którą chciałam zwrócić uwagę to niebywały język. Chciałoby się aż powiedzieć – taki po prostu polski. Dostałabym jednak po karku od Ilmerana za tak iście niekrasnoludzkie (a przez to zupełnie nie dokładne) określenie. Czytając historię Lermetta i Ariena ma się wrażenie, że słucha się opowieści jakiejś babinki z dziury zabitej dechami, która pragnie się z podróżnymi podzielić historią swojej praprapraprababki, jednocześnie korzystając z języka na tyle współczesnego na tyle na ile jest to możliwe. Nie wiem czy był to zamierzony zabieg czy nie, ale jedno trzeba przyznać - jest urzekający. Potraficie sobie to wyobrazić? Nie? W takim razie koniecznie sięgnijcie po „Tae ekkejr!” i przekonajcie się sami.

Niezależnie jednak od tego czy język jest urzekający czy nie – ciężko się do niego przyzwyczaić. Czymś co także nie pomaga nam w szybko przeczytać książki, są kłótnie Lermetta i Enneariego. Kiedy człowiek i elf spotykają się ze sobą w niezbyt korzystnej sytuacji, a w dodatku żaden nie zna zwyczajów drugiej rasy, nie trudno o sprzeczkę czy awanturę. Wystarczy nie nazwać kogoś prywatnym imieniem czy odmówienie spożycia posiłku, a wojna międzyrasowa gotowa. Ciekawie było za pierwszym czy drugim razem, jednak kiedy Arien obraził się na swojego wybawcę po raz siódmy, miało się już dość. Choć nie powiem – lektura przemyśleń bohaterów w takich sytuacjach to doskonała lekcja empatii.

Nie zaskoczę was jeśli napiszę, że uwielbiam wszelakie dodatki do książek – mapki, słowniczki, schematy, zapisy z dziennika, przypisy, po prostu wszystko co dopełnia książkę. Tym razem spotykamy się z Glosariuszem (czyli zbiorem szerzej omówionych najważniejszych obcych pojęć, które pojawiły się w książce) oraz (uwaga!) „DODATEK LINGWISTYCZNO-ETNOGRAFICZNY, opracowany z wykorzystaniem materiałów zebranych przez krasnoluda Ilmerana z klanu Magejr, honorowego i rzeczywistego doktora nauk Uniwersytetu Aramejlskiego.”, który prosto, jasno i wyraźnie wyjaśnia czemu krasnoludy na każde jedno kichnięcie mają inną nazwę, dlaczego u elfów „jabłko czerwienieje”, a nie „jest czerwone”, a dlaczego każdy krasnolud i każdy elf musi znać chociaż jeden ludzki język. Glosariuszowi i „Dodatkowi…” mówię głośne tak!, tak! i jeszcze raz TAK!

Kjue ara lerko inken, nei nara keruo lanken *

Choć z początku ciężko się przekonać do książki, „Tae ekkejr!” autorstwa Eleonory Ratkiewicz jest lekturą niezwykle interesującą. Ciekawie wykreowani bohaterowie, zabawne perypetie człowieka i elfa oraz przyjaźń mimo przeciwnościom losu to coś, co przyciągnie was, złapie i nie puści, niczym rosiczka swoje ofiary. Polecam wszystkim, którzy zechcą odpocząć trochę od „szekspirowskich” elfów oraz tym, którzy lubują się w fantasy. Korci mnie potwornie, żeby napisać, że z niecierpliwością czekam na lekturę „Lare-i-t`ae”, jednak byłoby to wierutne kłamstwo, ponieważ drugą część cyklu pochłonęłam zaraz po „Tae ekkejr!”.

„Nie przeszła nawet godzina, kiedy nagły poryw wiatru zaparł im dech przerażającym smrodem.
-  Co za...! – Książę nie mógł dokończyć, rozkaszlał się tak, aż łzy stanęły mu w oczach.
- Bełtacz – wyrzęził Enneari o półtorej oktawy poniżej swojego zwyczajnego głosu.
- Co?! – spytał ponownie Lermett, jakoś radząc sobie ze swoim torturowanym powonieniem.
- To bełtacz – powtórzył Arien chrypliwie.- Kocia łapka, białokropek i podściennik wonny. Co za dranie!
- No wiesz – sprzeciwił się Lermett – jeżeli jakaś roślina nawet śmierdzi, przecież nie jest winna, że taka się urodziła. Chociaż rzeczywiście cuchnie koszmarnie.
- Przecież ja nie roślinach – wyrzęził elf, podnosząc ręce do skroni w odwiecznym geście cierpiących na ból głowy.”

*Stare elfie przysłowie. W dosłownym tłumaczeniu: „W przybrzeżnych wodach - mądrości słodycz, w głębokich wodach – zagłady gorycz”. Związane z legendą o Jeziorze Mądrości. Jak wszystkie elfie przysłowia, również to jest okropnie wieloznaczne. Może znaczyć zarówno „Z boku (brzegu) lepiej widać” jak i „Nie wtykaj nosa w nieswoje sprawy”. Są również: nie wchodź w głąb cudzych spraw; nie wchodź w duszę itd.

Autor: Eleonora Ratkiewicz
Tytuł: Tae ekkejr!
Seria: Cykl Najlisski
Tłumacz: Ewa Białołęcka
Liczba stron: 358
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Data wydania: lipiec 2011

"Tae ekkejr!" autorstwa Eleonory Ratkiewicz dostałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Fabryka Słów. Ślicznie dziękuję ;)

wtorek, 10 lipca 2012

Bookshelf tour - post wyjazdowy

Witam wszystkich :).
Kulturalnie chciałam was poinformować, że do końca lipca ciężko mnie będzie złapać, ponieważ jadę lenić się na plaży :D. Przede mną 1,5 tygodnia pływania w jeziorze, opalania i czytania książek z dala od kablówki i całkiem prawdopodobne, że także i od internetu. Później wracam na tydzień, może uda mi się opublikować dwie recki, po czym znów znikam - tym razem na dwa tygodnie, w takich samych warunkach co wcześniej. Dlatego chciałam się z wami godnie pożegnać :D. Pomyślałam o stosiku, bo chciałam się pochwalić nowymi zdobyczami, jednakże za mało książek mi się zebrało na stosik, nie mówiąc już o tym, że ostatni był jakiś tydzień temu. Na szczęście na horyzoncie pojawiła się Sihh z bookshelf tour, od której bezczelnie podkradłam pomysł.

Indżoj!


PS
Przepraszam za trzęsący się obraz, za łapy w kadrze, za głos i przede wszystkim za bałagan :D

wtorek, 3 lipca 2012

Co łączy ze sobą podrzędnego niemieckiego malarzynę, pragnącego polonizacji i rusyfikacji niemieckiej powojennej sztuki ze znanym nam wszystkim Adolfem Hitlerem? Co może się stać, kiedy młody „archeolog” z zamiłowania podąży za zakopanymi pod trzeba metrami ziemi śladami sprzed pięciu wieków? Co może sprawić, że trójka zgryźliwych sknerusów zafunduje badania archeologiczne, które mogą pokrzyżować im plany związane z nowym kurortem narciarskim? Co tak strasznego przewoził rosyjski pociąg, że szczątki lokomotywy po wybuchu zostały zabrane wraz z trzymetrową warstwą ziemi? Jakie tajemnice skrywa Państwowy Instytut Kryptozoologii w Warszawie i gdzie się podział cały jego księgozbiór? Dlaczego Gęś Filaretowa, zamieszkująca Wyspę Niedźwiedzią, jest tak zawzięcie poszukiwana przez niemieckie wojsko?  A co najważniejsze – gdzie podziewa się esesman, który zabijał najlepszych żydowskich szewców w czasie ich pracy i jakie były jego pobudki?

„Szewc z Lichtenrade” autorstwa Andrzeja Pilipiuka jest zbiorem dziesięciu opowiadań, które przytaczają historie z  czasów u progu XX w., I i II Wojny Światowej oraz te całkiem nam bliskie – drugiej dekady XXI w. Historie z każdego zakątka Polski i spoza jej granic. Historie tak bardzo podobne do naszych własnych, a jednocześnie tak niewymownie inne i fantastyczne.
Muszę przyznać, że choć nazwisko autora książki nie jest mi obce, „Szewc z Lichtenrade” było pierwszą pozycją Pilipiuka, po jaką udało mi się sięgnąć. I szczerze mówiąc nadal się zastanawiam, jak długo mogłam z tym zwlekać.

Andrzej Pilipiuk jest jednym z najsłynniejszych polskich pisarzy, jeśli chodzi o fantastykę. Cykl o Kubie Wędrowyczu czy „Oko jelenia” zna (lub chociaż słyszał o nich) każdy miłośnik rodzimej polskiej fantastyki. Raz nagrodzony i nie raz nominowany do nagrody Zajdla, dwa razy stanął na podium w głosowaniu o nagrodę Nautilus, uhonorowany Pucharem Bachusa i Srebrną Muszlą, jest niedoścignionym wzorem dla wielu polskich pisarzy.

Nie powiem – byłam pełna obaw przed lekturą. Bałam się, że nie będę w stanie zrozumieć wszystkiego, o czym mówi autor, nie będę się śmiać z jego żartów, a rzeczy oczywiste dla niego będą mi zupełnie obce. Okazuje się jednak, że moje obawy były niczym nie uzasadnione. Język jest miły, prosty, ale nie prymitywny. Choć czasem odwołuje się do polityki (w dodatku często nie wprost), nawet osoba apolityczna (jak ja) może się połapać, do czego odnosi się autor. Dla każdego jednak, kto nie orientuje się zbyt dobrze w I i II Wojnie Światowej, polecam wcześniejszą lekturę na ten temat, bowiem bez tej wiedzy możemy czuć się „pominięci” czytając „Szewca…” 

Cała recenzja na