RSS
Facebook
Twitter

wtorek, 25 grudnia 2012


„Ludzie nie pragną nieśmiertelności - podjąłem po chwili. - Nie chcą tylko, po prostu, umierać. Chcą żyć, profesorze Decantor. Chcą czuć ziemię pod nogami, widzieć chmury nad głową, kochać innych ludzi, być z nimi i myśleć o tym. Nic więcej.”

Czego możemy się nauczyć od kosmitów? W cyklu opowiadań pisanych przez ponad trzydzieści lat Stanisław Lem udowadnia, że bardzo wiele.
Bohater Dzienników gwiazdowych, Ijon Tichy, niczym Guliwer obcuje z różnymi istotami pozaziemskmi. Podczas swych licznych wojaży międzyplantetarnych podróżnik poznał rozmaite obce cywilizacje, stworzone tak przez istoty myślące, jaki i przez zaawansowane roboty.
Zaskakujące, ale kosmici mieszkający na oddalonych w przestrzeni (czasem także czasie) planetach mają więcej wspólnego z nami, niż mogłoby się wydawać...

Szczerze mówiąc sama nie wiem, od którego momentu zapragnęłam zapoznać się z twórczością Lema. Czy była to nudna lekcja języka polskiego w gimnazjum, w czasie której zaczęłam przeglądać podręcznik, gdzie natrafiłam na Podróż Czternastą przygód Ijona Tichego? A może w wieczór, który matka zapragnęła spędzić z córką, więc "zaprosiła" ją do oglądania "Śledztwa" w Teatrze Telewizji? A może wszystko zaczęło się od momentu, w którym się dowiedziałam, że Wydawnictwo Literackie ma zamiar wydać Listy Lema i Mrożka, które pragnęłam przeczytać (ze względu na sympatię do tego drugiego), a nie wypada czytać cudzych listów bez znajomości jego wcześniejszej twórczości? Cokolwiek by jednak to nie było - jestem temu ogromnie wdzięczna, ponieważ otworzyło mi to ścieżkę do zupełnie innego, wyższego intelektualnie świata.

Wiem, że to może śmiesznie brzmieć, ale "Dzienniki gwiazdowe" pokazały mi jak fantastycznie można... bawić się wiedzą. Wiem, wiem - Lemowi nie o to chodziło, pisząc podróże Tichego (szczególnie te późniejsze).Tak, tak. Możecie się śmiać. Proszę bardzo. Nie zabraniam. Zrozumiem :). Ale pragnę wam pokazać, że coś jednak jest w tym moim rozumowaniu.
Nie raz już zdarzyło mi się słyszeć w szkole zdanie "Przecież to mi się do niczego w życiu nie przyda!". I szczerze mówiąc w większości przypadków to się sprawdza. Jest jednak taka grupa ludzi, której wiedza z dziedziny filozofii, historii, literatury, biologii, fizyki, chemii czy (nie lubię tego określenia, ale określa idealnie, to co mam na myśli) techniki przydaje się chociażby do... czytania i pisania książek. Jest to oczywiście grupa intelektualistów, cieszących się z inteligentnej rozrywki, więc oczywistym jest, że grupa ta jest nieliczna, może wręcz elitarna, ze względu na to, że nie może do niej "przystać" każdy. Radość z czytania jednak takich dzieł jest o tyle większa, że nie tylko "bawi" ona nas sama z siebie, ale i cieszy, gdy się zrozumiało jakieś odniesienie do czegoś, co nie jest dane każdemu (ergo poczucie własnej wartości wzrasta :D).

Właśnie takiej intelektualnej rozrywki możemy się spodziewać po "Dziennikach...". Przygody Ijona Tichego są bardzo miłe, przyjemne i zabawne, pozwalające na chwilę oderwać się od szarej i burej rzeczywistości, ale jednocześnie tak bardzo przesączone naukowymi terminami, że nie da się wszystkiego zrozumieć za pierwszym razem, a jedną podróż można analizować przez kilka godzin - tym bardziej, że opowieści, które snuje główny bohater po wizytach na różnych planetach, te posiadają również drugie dno - odniesienie do naszych ziemskich, ludzkich problemów.

I za to właśnie pokochałam "Dzienniki..." - za pozorną jednolitość, za dwubiegunowość, za podwójne dna, z tę nieokreśloną mentalność Ijona Tichego. Za zabawę, za podróże, za humor. Za zmuszanie do myślenia, do rozważania, to marzenia i racjonalnego myślenia. Za szukanie informacji, za naukę.
Dzienniki Gwiazdowe były jedną z najdłużej czytanych przeze mnie książek, ale gdy za chcę sięgnąć po nie po raz kolejny, nie będę miała nic przeciwko, nawet gdyby zajęło mi to rok.

„L.E.M jest to skrót nazwy LUNAR EXCURSION MODULE, czyli eskploracyjnego pojemnika księżycowego, który był budowany w USA w ramach "Projektu Apollo" (pierwszego lądowania na księżycu). L.E.M był wprawdzie zaopatrzony w mały móżdżek (elektronowy), urządzenie to służyło jednak wąskim celom nawigacyjnym i nie mogłoby napisać ani jednego sensownego zdania. O żadnym innym L.E.M.ie nic nie wiadomo.”

Autor: Stanisław Lem
Tytuł: Dzienniki gwiazdowe
Seria wydawnicza: Stanisław Lem dzieła
Liczba stron: 379
Wydawnictwo: Agora
Data wydania: 15 października 2008

sobota, 8 grudnia 2012

Prawie dziesięć lat walczył w wojnach, które doprowadziły do rozbicia imperium Awarów, rozciągającego się na równinach pomiędzy Dunajem a Cisą. Należał do drużyn słowiańskich książąt, był najemnikiem, walczącym po stronie Karola Wielkiego, służył w szeregach armii bułgarskiego chana Kruma. Czarny Rogan. Osławiony łucznik, bezlitosny pogromca Awarów. Każdy wódz pragnie mieć go po swojej stronie.
Działa teraz na własną rękę, zapuszcza się w ciemne, zamieszkane przez duchy i demony lasy za Hronem. Tropi ślady Krwawych Psów – najokrutniejszych awarskich oprawców. Dzięki spotkaniu z wiedźmą Mireną i władcą wilków, Czarnobogiem, szybko się dowie, że jego powołaniem jest nie tylko zemsta za dawno nieżyjących bliskich. Aby sprawdzić, jakie drzemią w nim siły i jakie posłannictwo przypadło mu w spadku po nieznanych dotąd przodkach, będzie musiał udać się do królestwa Moreny, bogini śmierci…

Kojarzycie może Swaróga, Swarożyca i Strzyboga? Nie? A może chociaż Welesa, Czarnoboga i Chors? Nadal nie?! No ale Morenę (szerzej znaną jako Marzanna) i Pierona to już musicie znać ;).
Wszyscy (no dobra… większość) z wymienionych przeze mnie bogów i bogiń było elementem wierzeń naszych przodków za czasów, gdy wszystkim nam znany Biskupin był jeszcze młodziutką osadą. Nic jednak dziwnego w tym, że niewielu z was zna wierzenia słowiańskie – jest to tematyka rzadko podejmowana zarówno w książkach, jak i filmach, a w dobie globalizacji mało kto pamięta i przekazuje dalej wiedzę na temat swoich praprzodków. Taki czy inny twór literacki czy filmowy o wiele łatwiej „sprzedać”, jeżeli jest uniwersalny (z lekką nutką zachodu)* – pojawiają się w nim wampiry, wilkołaki, duchy – niż, gdy dotyczy tylko pewnej grupy odbiorców [np. Słowian :)].

Tym większe pokłony należą się Jurajowi Červenákowi, który całą serię o Roganie, Gorywałdze i Mirenie postanowił zachować w klimacie pogańskich wierzeń wraz z elementami słowiańskiego bestiariusza. Pod tym względem książka wydaje się być mocno dopracowana – widać, że autor się na tym zna i wie, jak połączyć ze sobą wiele fantastycznych elementów. „Władca wilków” to naprawdę dobry kawałek nieco brutalnego fantasy w słowiańskim stylu, więc jeśli chcecie sięgnąć po coś zupełnie innego, niż to, co czytaliście do tej pory (szczególnie, kiedy były to książki z gatunkuromance), to pierwsza część „ Czarnoksiężnika” jest dla was idealna.

Jednym z nielicznych minusów książki jest to, że jej czytanie przypomina trochę… trzymanie mokrej kostki mydła w rękach. Brzmi dziwnie? Już śpieszę z wyjaśnieniami.

Cała recenzja na...

piątek, 23 listopada 2012


Chaos rodzi więcej chaosu

Nie od dziś wiadomo, że śmierci boi się każdy, ale czy każdy potrafi kochać tak mocno drugiego człowieka, aby przezwyciężyć strach i poświęć swe życie dla ukochanej osoby? Czasami po prostu trzeba wybrać między czymś prostym, a czymś słusznym. Nigdy nie śmiałam myśleć, że to właśnie Ethan Wate stanie przed takim wyborem. Zapewne każdy z nas spodziewał się, że Lena zostanie kiedyś zmuszona do swego rodzaju wyboru między ukochanym a światem paranormalnym. Ale czytając wszystkie części tejże powieści, nigdy nie wierzyłam w to, że droga bohaterów wykreowanych przez Kami Garcia oraz Margaret Sthol będzie drogą łatwą, prostą, bez żadnych zakrętów. Nie spodziewając się tego, co zastałam na końcu książki, było to dla mnie wstrząsające zaskoczenie.

Melancholijny nastrój połączony z mnóstwem zagadek oraz mrocznym klimatem małego miasteczka Gatlin, jak i pełne miłości celtowanie dwójki bohaterów to wszystko, co tworzy trzecią część Pięknych Istot. Momenty, których żaden czytelnik się nie spodziewał oraz wyjaśnienie niecierpiących zwłoki rzeczy, a to wszystko w gotyckiej oprawie. Nie potrafię nawet ubrać w słowa mojego smutku, który towarzyszył mi, w momencie, kiedy przeczytałam ostatnie słowo w książce: „Lena”. I mogłabym nawet dać sobie ręką uciąć, że znaczenie imienia głównej bohaterki doskonale ją opisuje. Bardzo pobudliwe osoby, które wrażliwie są na wszystko, co stanowi urok życia, mają wrodzony zmysł poezji, piękna, elegancji, czują się doskonale w swoim własnym świecie – idealna Lena Duchannes, wprowadzająca nas w świat zamyślenia, gdzie problemem nie jest klasówka z angielskiego u pani English, a nadchodząca Apokalipsa. Zapewne nie trudno się domyślić, że ostatnimi czasy jest to hit wśród pisarzy, malarzy, reklam przeróżnych sklepów. Garcia i Sthol również pokusiły się o wątek związany z Apokalipsą zapowiedzianą przez Majów, a potwierdzoną przez współczesnych naukowców. Jak skwitowały swoją tezę autorki? W sposób korzystny dla nas i niekorzystny dla Leny, Linka, bądź Ammy.

sobota, 17 listopada 2012

Stosik - odsłona 10. (5/2012)

Wooo! Witam wszystkich i już na wstępie chciałabym przeprosić za to, że od dawna nie pojawiła się żadna recenzja, jednak czasu mam naprawdę przerażająco mało, a w dodatku zbliża się wywiadówka, co oznacza, że przez najbliższe dwa tygodnie muszę poprawić część ocen albo przynajmniej w domu zgrywać pilną uczennicę ;).
Jeśli zaś chodzi o sam stosik, to... jest dość "obszerny". Ostatni stosik robiłam w czerwcu, więc w międzyczasie nazbierało się trochę książek. Część przyszła tylko na chwilę, część została na dłużej. Na szczęście większość udało mi się uwiecznić na zdjęciach, którymi chciałabym się z wami dzisiaj podzielić :)

Lipiec
 Od dołu:

  1. Trylogia czasu: Zieleń Szmaragdu - Kerstin Gier (Wydawnictwo Egmont) - z wymiany z kochaną Adwokat :*. W końcu cała Trylogia Czasu moja *___*.
  2. Burza - Julie Cross (Wydawnictwo Bukowy Las) - od PB. Recenzja TU.
  3. Nadciąga burza - Robin Bridges (Wydawnictwo Fabryka słów) - również od PB. Książka powędrowała do Sheti ;).
  4. BZRK - Michael Grant (Wydawnictwo Amber) - również od PB. Nie chcę zdradzać podsumowania recenzji (która btw powinna pojawić się na dniach, czyli... Może zdążę do końca roku), ale... BZRK podobało mi się znacznie bardziej niż GONE :).
  5. Opowieści o pilocie Prixie - Stanisław Lem (Wydawnictwo Siedmiogród) - To się nazywa przeznaczenie! Książka od dziesięciu lat (!) kulturalnie leżała sobie bez mojej wiedzy w szafce biurka i tylko czekała, żebym zainteresowała się twórczością Lema :).
  6. Strażnicy Veridianu: Klucz - Marianne Curley (Wydawnictwo Jaguar) - po raz kolejny od PB. Recenzja TU
  7. Wiedźmin: Czas pogardy - Andrzej Sapkowski (Wydawnictwo SuperNowa) - pożyczone od Adwokat. Ślicznie dziękuję :*
  8. Anna we krwi - Kendare Blake (Wydawnictwo Prószyński i S-ka) - także od PB. Recenzja TU

Wrzesień
 Od dołu:

  1. Wiedźma naczelna - Olga Gromyko (Wydawnictwo Fabryka Słów) - cierpliwie czeka, aż skończę czytać wcześniejsze części jeszcze raz :).
  2. Trylogia zdrajcy: Misja Ambasadora - Trudi Canavan (Wydawnictwo Galeria Książki) - cierpliwie czeka, aż skończę W.Redną, całą resztę książek i... szkołę -.-'.
  3. Mag niezależny Flossia Naren - Kira Izmajłowa (Wydawnictwo Fabryka Słów) - Po przeczytaniu (niemożliwe!), powędrowała do Adwokat ;).

Listopad
Od dołu:

  1. Bestiariusz słowiański - Paweł Zych, Witold Vargas (Wydawnictwo Bosz) - marzenie spełnione dzięki "spóźnionemu" prezentowi urodzinowemu od przyjaciółek. Dziękuję, dziękuję, dziękuję, dziękuję!
  2. Wiedźmin:  Chrzest ognia - Andrzej Sapkowski (Wydawnictwo SuperNowa) - pożyczone od Adwokat. Dziękuję :*
  3. Pies Baskerville'ów - Artur Conan Doyle (Wydawnictwo Algo) - z wymiany z Adwokat <3.
  4. Magiczna gondola - Eva Völler (Wydawnictwo Egmont) - polecone przez Jane. Książka jakoś niedługo w  Pw3m!
  5. Nevermore: Kruk - Kelly Creagh (Wydawnictwo Jaguar) - z wymiany z Isz :*. Dziękuję! ;)
  6. Ślimacze opowieści - Ilona Myszkowska, Marcin Krzysiak - zakup własny. Kobieta-Ślimak z okazji wydania Miłości i Patologii, postanowiła wpuścić na rynek również dodruk pierwszej części Ślimaczych. Nie mogłam odpuścić takiej okazji :3
Między czasie przez moją półkę przeleciał Bohatyr Červenáka i Zagadka Croggon, ale obecnie obie książki znajdują się u Adwokat.

I to by było wszystko :). Do napisania! :)

piątek, 2 listopada 2012

Kendare Blake - O Annie - Anna we krwi


„Zwłaszcza nie dałbym wiary Carmel, która nosi na nodze dokładnie taki ślad po ugryzieniu, jakie znaleziono na ciałach ofiar najbardziej przerażających morderstw ostatnich lat. Nigdy jednak nie przestanie mnie zadziwiać, w co chcą wierzyć ludzie.
Niedźwiedź. Jasne. Niedźwiedź ugryzł Carmel w nogę, a mną rzucił o drzewo, kiedy heroicznie próbowałem go od niej odciągnąć. Bronił jej też Morfan. I Thomas. Nikt poza dziewczyną nie został pokąsany ani poraniony pazurami, a mama wyszła z tego kompletnie bez szwanku. Ale hej, takie rzeczy się zdarzają.”

Z której strony by nie spojrzeć, Cas (a właściwie Tezeusz Cassio Lowood) nie jest zwyczajnym nastolatkiem. Mając lat naście, nie ma dziewczyny, nie szuka przyjaciół, a szkołę, którą zmienia co parę miesięcy, uważa co najwyżej za niewielką pomoc przy wykonywaniu swojej pracy, by o pójściu na uniwersytet nawet nie myśleć. Ale czego innego można spodziewać się po chłopaku, którego matka jest czarownicą, ojciec za życia zabijał umarłych, zaś kot wyczuwa martwe istoty? W dodatku sam Cas postanawia pójść w ślady ojca i bez asekuracji ze strony innych, biega po świecie z niezwykłym sztyletem – Atheme – w poszukiwaniu zabłąkanych i niebezpiecznych dusz, które z jakichś powodów musiały pozostać na Ziemi… Całkowicie oryginalny młodzieniec!

Najnowszy cel Casa znajduje się w małym kanadyjskim miasteczku Thunder Bay – w miasteczku, w którym na każdym rogu ulicy możesz spotkać ducha. Chłopak jednak przyjeżdża tu tylko z jednego powodu. Powodu, który zabił 27 osób w ciągu pół wieku. A tym powodem jest Anna. Anna Karlov. Anna we Krwi.

Być może z powodu tego, że zawsze trafiałam na potworny chłam i nigdy nie dane mi było sięgnąć po mistrzów gatunku, zawsze uważałam, że z czytaniem horrorów jest jak z oglądaniem filmu 3D w kinie przez człowieka bez jednego oka – tak się po prostu nie da. Za nastrój i suspens w filmowym horrorze odpowiada nie tylko historia sama w sobie, ale i muzyka, światło, efekty specjalne czy nawet sam sposób ujęcia różnych sytuacji. Nie da się – no po prostu się nie da się tego przełożyć na słowo pisane. Owszem – autor może grać na emocjach czytelników, jednak nie wyobrażam sobie, by człowiek krzyknął z przerażenia czytając książkę, co nieraz zdarza się poniektórym podczas oglądania filmów grozy. Gdybym jednak miała zacząć wierzyć w to, że i przy książkach można się nieźle wystraszyć, wiarę tę zapoczątkowałaby „Anna we krwi”.

Ciężko mi konkretnie sprecyzować, co sprawiło, że czytając wszystkie opisy walk z istotami nadnaturalnymi, jakie pojawiły się w książce, ciarki przechodziły mi po plecach, a czasem nawet z pewnym lękiem gasiłam główne źródło światła w pokoju przed pójściem spać po skończonej lekturze. Cokolwiek by to jednak nie było, liczę, że w „Girl of Nighmares” pojawi się nie raz.

Cała recenzja na...

piątek, 19 października 2012



Nie rozumiesz czemu twój syn ciągle męczy cię o nowe PSP? Irytujesz się za ilekroć widzisz dziecko płaczące bez powodu? Dostajesz szału za każdym razem, gdy młodsza siostra prosi cię, byś poświęciła jej chwilę na zabawę? Nie możesz już słuchać marudzenia twoich pociech o tym, jak bardzo chcą mieć psa, kota, chomika czy inną fabrykę dodatkowych smrodków? A może popełniłeś największą zbrodnię wobec swoich dzieci - zapomniałeś jak to być jednym z nich? 



Szczerze mówiąc, sama nie wiem, czemu postanowiłam sięgnąć po Kubę i Melę. Nigdy nie darzyłam jakąś szczególną miłością ani pana Orłosia (chociaż lubię jego wydania wiadomości), ani pana Sawki (chociaż jego rysunki z reguły mnie rozśmieszają). Przez długi czas podchodziłam do tej pozycji dość sceptycznie, aż w końcu... Spojrzałam na opis książki po raz tysiąc pierwszy i uznałam, że raz kozie śmierć - przeczytam ją. Nie powiem, że była to najlepsza decyzja jaką podjęłam w moim krótkim życiu, jednak jestem zadowolona, że ją podjęłam.
Lektura pierwszego tomu "Kuby i Meli" to niezwykle ciekawe doświadczenie - szczególnie w rodzinnym gronie w niedzielne popołudnie czy wakacyjny wyjazd. Na długo zapamiętam rodzinne czytanie książki, poprzetykane co i rusz wybuchami śmiechu całej familii. Bo to jest jedna z głównych idei książki: śmianie się - z przygód dzieciaków, ich rodziców, a przede wszystkim... Z SIEBIE SAMYCH! Bo nie ważne czy mieszka się w stolicy czy w małym miasteczku, ma się lat 10 czy 50, pracuje się w telewizji czy w sklepie - przygody, które spotkały rodzinę Orłosiów mogą i przytrafiają się każdemu. I należy się z tego cieszyć, i się z tego śmiać, a nie płakać nad swoimi wadami. Osobom, które nie potrafią podejść z dystansem do własnej osoby - nie polecam.
"Kuba i Mela. Dodaj do znajomych" to idealna pozycja nie tylko dla dzieci, ale i starszych, którzy pragną sobie przypomnieć jak to było chodzić do szkoły podstawowej...
Polecam i czekam na kolejny tom :).

Autor: Maciej Orłoś, Henryk Sawka
Tytuł: Dodaj do znajomych
Seria: Kuba i Mela
Ilustracje: Henryk Sawka
Liczba stron: 259
Wydawnictwo: Jaguar
Data wydania: 9 maja 2012

W cyklu:

  1. Kuba i Mela. Dodaj do znajomych
  2. Kuba i Mela. Damy radę
"Kubę i Melę. Dodaj do znajomych" dostałam dzięki uprzejmości Entego Admina z Wydawnictwa Jaguar. Ślicznie dziękuję :3



sobota, 13 października 2012

Lista ulubionych czytadeł Jen

Ok... Miałam sobie odpuścić udział w tej zabawie (za karę. Najpierw powinnam napisać jakąś recenzję, a dopiero później się bawić.), ale jakoś tak... za bardzo mnie ciągnęło do stworzenia tego rankingu ;).
Za zaproszenie dziękuję Jane i Sihh :).
(W większości przypadków) kolejność przypadkowa :).


1. Trylogia Czasu  KERSTIN GIER
 TAAAAAAK! Zdecydowanie moje ulubione czytadło! Nie raz już wyrwało mnie z chandry i pocieszało w najgorszych okresach. Przygody Gwen, Gideona, Xemeriusa, Leslie i całej reszty bohaterów "Trylogii Czasu" bawią i wciągają do tego stopnia, że zapomina się o całym świecie. Gdy czytałam tę historię, nie sądziłam, że kiedyś będę mogła nazwać ją moją najukochańszą, no ale cóż... stało się. I potwornie się z tego powodu cieszę.

2. W.Redna OLGA GROMYKO
Kolejny cykl, który pokochałam całym sercem. Za humor, za przygody, za bohaterów, za magię. Za ludzi, wampiry, krosnoludów, trolli, strzygi, leszych i zombie. Za wiedzę, mądrość, inteligencję i ironię. Za miłość, przyjaźń, wiarę i oddanie.  Za okładkę, za opis, za rozdziały.
Po prostu za wszystko.

3. Wiedźmin ANDRZEJ SAPKOWSKI
No proooooszę! Wszyscy, którzy kiedykolwiek czytali Wiedźmina, z miejsca w całą tę historię zaczynają wielbić, więc chyba to nie takie dziwne, że znalazła się się w moim rankingu. GEEERALT! Jaaaaskier! ♥
(c) ewalahalisa (allegro)






4. Igrzyska Śmierci SUZANNE COLLINS
Nie muszę wyjaśniać, prawda?
(Peeta *___*)



5. Na dworcowej LUDMIŁA SKRZYDLEWSKA
Kolejna książka, po przeczytaniu której czuję się o niebo lepiej. Przygody ironicznej Poli, jej szalonych przyjaciół, pokręconej siostry i chorobliwie wrednego sąsiada, sprawia, że zaczynam wierzyć w to, że miłość można znaleźć wszędzie - nawet (a może przede wszystkim?) tam, gdzie się jej zupełnie nie spodziewamy.
(Książka powinna się "niebawem" ukazać w Pw3m)

6. Uczta dusz C.S. FRIEDMAN
Fenomenalna książka! Uwielbiam tę historię, uwielbiam tych bohaterów, uwielbiam tę magię i uwielbiam ten świat! W dodatku mam do tej książki niesamowity sentyment, ponieważ to właśnie dzięki niej przetrwałam całe popołudnie "uczenia się" z e-learningów projektu gimnazjalnego. Dziękuję Ci, o Uczto dusz!
Ze zniecierpliwieniem oczekuję premiery "Skrzydeł gniewu".

7. Przekraczając granice OKSANA PANKIEJEWA
Jedna z najlepszych książek wydanych przez Fabrykę Słów ever! Losy Olgi, Żaka, Szellara, Elmara, Cantora i całej reszty radosnej gromadki z dworu Ortan spodobała mi się do tego stopnia, że zapragnęłam się uczyć języka rosyjskiego, by móc przeczytać serię w oryginale (bo ktoś tu nie chce wydać kolejnych części... -.-').

"-Ciekawego macie króla - zauważyła Olga. - A ten jego tumiwisizm nie przeszkadza mu w rządzeniu krajem?"

8. Akta Dresdena JIM BUTCHER
Nigdy jakoś nie jarało mnie czytanie kryminałów (co innego oglądanie :3), jednak Akta Dresdena mogę czytać naokrągło. Życiowa nieporadność głównego bohatera i sposób ukazania magii w Chicago na początku XXI wieku oraz udekorowanie tego wszystkiego opowieścią detektywistyczną, sprawia, że zakochałam się Harrym Dresdenie od pierwszej strony.

9. Żelazny cierń CAITLIN KITTREDGE
Klikamy TU. Czytamy. Idziemy do najbliższej księgarni i kupujemy. Czytamy, polecamy i zachęcamy znajomych do kupna książki.
O co komą? Więcej informacji TUTAJ i TUTAJ

10. Dzienniki gwiazdowe STANISŁAW LEM
Nieważne jak bardzo dziwne może się to wydać, biorąc pod uwagę fakt, że książki jeszcze nie skończyłam, kocham wracać do "Dzienników...". Historia, która by opowiadała o tym, jakim cudem zaczęłam się interesować Lemem jest tak długa i pokrętna, że sama nie pamiętam jak to się wszystko zaczęło, jednak jestem niewymiernie szczęśliwa, że Los naprowadził mnie na jego twórczość.

11. Zwiadowcy JOHN FLANAGAN
Nie do końca byłam przekonana do tego, żeby umieścić tę serię w tym rankingu (tym bardziej, że mam przeraźliwie mało w nim miejsca), jednak mały głosik w mojej głowie i mój dzisiejszy "wykład" na temat tych książek, sprawili, że w jakiś totalnie pokrętny sposób nadal uwielbiam tę serię, więc musiała się ona tutaj znaleźć.

+  Harry Potter J.K. ROWLING
Harry trochę "poza" rankingiem (albo na doczepkę - jak kto chce), ponieważ moja miłość do niego jest trochę... jakby... "Okrojona". Oczywiście uwielbiam całą serię, jednak gdybym miała czytać Harry'ego na nowo, zdecydowanie zaczęłabym od "Zakonu Feniksa". A najlepiej po prostu obejrzałabym po kilkadziesiąt razy filmy. To nie tak, że książki są gorsze (Bo nie są! Broń Boże! Książki są zdecydowanie o nieeeeeeebo lepsze od filmów. Zarówno jeśli chodzi o twórczość J.K. Rowling jak i ogólnie o książki posiadające ekranizacje), ale po prostu lubię oglądać Harry'ego :)

W rankingu powinno znaleźć się jeszcze kilka innych tytułów (ot, Cykl Najlisski albo Pieśni Ziemi na przykład), jednak chciałam w nim umieścić także kilka książek, których recenzji/opinii nie napisałam, przez co nie pojawiły się one jeszcze na blogu. Muszę przyznać, że wybranie 10 ;] ulubionych czytadeł było niezwykle trudne i strasznie mnie boli, że nie mogłam uwzględnić wszystkich tytułów.
Ponieważ jak zwykle do zabawy dołączam pod koniec, nie zapraszam nikogo konkretnego, bo wszyscy już swoje rankingi zrobili. A kto jeszcze nie zrobił - serdecznie zapraszam :D

Ciekawostka: Podczas tworzenia rankingu w tle leciało to:


Słodkich snów! :*

(Liceum to piekło. Zabiera mi całą wenę twórczą potrzebną na pisanie recki. Btw - na tapecie mam właśnie Annę we krwi. Mam nadzieję, że w końcu uda mi się skończyć tę recenzję, inaczej Wodzu z PB mnie zabije...)

niedziela, 23 września 2012

Dwa posty temu mówiłam o zmianach, prawda? Że chciałabym częściej pisać... No i znalazłam sposób!

"Pisane w 3 minuty!" to cykl krótkich opinii na temat książek, które pełnowartościowej recenzji autorstwa Jen się nie doczekają (względnie będą czekać na nią dość długo...). Nie oszukujmy się - pisanie normalnych recenzji zajmuje mi masę czasu (3-4h jedna recenzja koniecznie pod wpływem weny - bo bez weny to nawet nie warto się męczyć - , która godziny szczytu osiąga mniej więcej 16-19), więc często nie mam na to sił, a jednak strasznie chcę się w wami podzielić opinią o jakiejś książce (ewent. przelać na ekran komputera wszystko, co mi leży na sercu). Z tego też względu postanowiłam utworzyć "dział" na blogu, w którym będę krótko, szybko(!) i na temat oceniać daną pozycję książkową (najczęściej). Mam nadzieję, że w ten sposób będę mogła być bardziej aktywna na blogu.



Jakże trudne, a jednocześnie zabawne może być życie studenta – szczególnie tego ze słowiańskim temperamentem! Nie ważne jednak co by zrobiła polsko-rosyjska grupa pijanych studentów i tak nie byliby w stanie dorównać W.Rednej adeptce VIII roku Magii Praktycznej w Starmińskiej Wyższej Szkole Magii, Wróżbiarstwa i Zielarstwa. Wolha nie raz zaraziła się na gniew profesorów, stawiając na drzwiach wiadro lodowatej wody czy sprzedając się nędznemu na bandycie z zardzewiałym nożem. Dziewczyna posiada jednak nadzwyczajne umiejętności (bynajmniej nie chodzi o umiejętność przenoszenia alkoholu na teren szkoły). W końcu na super niebezpieczną misję w państwie wampirów - Dogewie - która pochłonęła już 13 magów z doświadczeniem nie wysyła pierwszej z brzegu adeptki - a już na pewno nie takiej, która co chwila wpada w poważne tarapaty (nawet jeśli jej na tym specjalnie nie zależy - co zdarza się dość rzadko).
Tak czy inaczej - Wolha wpakowała się w niezłe bagno: czas spędzany w Dogewie musi rozdzielić między zabijającego wampiry potwora, pisanie pracy semestralnej, obalanie wampirzych mitów (lustra, czosnek, światło słoneczne...) i spotkanie się z niewymownie przystojnym wampirem. Niekoniecznie w tej kolejności.


tak!, Tak!, TAK! Tak w skrócie mogę określić, co myślę o książce. Historia jaka towarzyszyła poszukiwaniu pierwszej części przygód Wolhi jest długa i męcząca, jednak w ostatecznym rozrachunku nie żałuję żadnego wysiłku, który włożyłam w polowanie na książę. Czym mnie tak zachwyciła?
"Zawód: Wiedźma" to opowieść o niezwykle ironicznej, cynicznej i młodocianej wiedźmie, której niestraszne jest radzenie sobie w trudnych sytuacjach, zabijanie strzyg i innych potworów, pyskowanie ze złodziejem, czytanie królewskiej korespondencji i podglądanie ich właściciela w czasie kąpieli. Wolha nic sobie nie robi z taktu i dobrego zachowania. Jest szczera do bólu, inteligentna jak diabli i niebezpieczna niczym pijany kierowca. No i jest jeszcze oczywiście Len. A właściwie Wielce Szanowny Władca Dogewy, Szlachetny Arr'akktur tor Ordwist Sz'eonell z klanu... i tak dalej i tak dalej... Równie inteligentny jak zabawny i przystojny. Władca mądry i rozsądny z zapędem do brania wzoru z króla Salomona. W duecie z Wolhą potrafią zmienić cały otaczający (nie tylko) ich świat - na równie pokręcony co oni.
Oboje sobą postaciami niezwykle charakterystycznymi, barwnymi, ciekawymi i urzekającymi, że nawet gdyby przygody, które ich spotkają, nie miałyby w książce miejsca, nie moglibyśmy się od niej oderwać. W trio z otaczającym wszystko niczym pierzynka humorem, bohaterowie i fabuła sprawiają, że do książki chce się powracać często i na długo. I zdecydowanie właśnie to trio (na feacie z fenomenalną okładką) sprawiło, że zakochałam się w cyklu o W.Rednej i polecam każdemu, kto dobrze czuje się w towarzystwie osób niepogardzających ironią i szaleńczą zabawą we wschodnioeuropejskim wymyśle średniowiecznej scenerii.

Autor: Olga Gromyko
Tytuł: Zawód: Wiedźma (cz.1)
Seria: Cykl W.Rednej (nieoficjalnie)
Tłumacz: Marina Makarevskaya
Liczba stron: 296
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Data wydania: 19 października 2007

W cyklu:

  1. Zawód: Wiedźma część 1
  2. Zawód: Wiedźma część 2
  3. Wiedźma opiekunka część 1
  4. Wiedźma opiekunka część 2
  5. Wiedźma naczelna

-----------------------------------------------------------------------
OGŁOSZENIA PARAFIALNE!
Po pierwsze: Od trzech tygodni dzielnie walczę z liceum. Chyba ostatnio nawet trochę wygrywam, bo udaje mi się czytać w ciągu tygodnia, co mi się nie zdarzało od 3 września. Póki co jednak szkoła wysysa ze mnie ostatnie siły, stąd też odpisywanie na co poniektóre komentarze po dwóch tygodniach. Z kolei wszystkie siły, które regeneruję w czasie weekendu, poświęcam na "odbudowanie" flory i fauny mojego laptopa, gdyż ponieważ nie zdążyłam przegrać większości plików przed formatem. No cóż. Życie bywa okrutne.
Wierzcie mi, że staram się jak mogę, by ten blog żył.

Po drugie: liczę, że spodobało wam się "Pisane...", bo obawiam się, że w najbliższym czasie takich postów będzie najwięcej (patrz: po pierwsze). Liczę jednak na konstruktywną krytykę odnośnie tego projektu i może jeszcze na jakieś ciekawe pomysły odnoście blogowej aktywności ;)

niedziela, 9 września 2012




„- A kto pozwoli Riernowi tak samowładczo zarządzać Adejną?
- A czemu by nie? Szerrin jest moją narzeczoną, można powiedzieć, za pięć minut żona. Tak że za Adejnę będę decydować ja!
- A u nas, w Ettarmie, mówią ‘choć przyrzeczona to jeszcze nie żona, a za pięć minut to i świnia u koryta zdechnie, jeżeli jej pora nastała.’ ”




Sojusz ośmiu królestw zapomniał już, czym jest prawdziwa wojna. Czym jest ochrona ziem, podróż na pole bitwy, strach przed śmiercią podczas walki. Ale nie na długo. Zbliża się konflikt kontynentalny. O być albo nie być. I to wcale nie jest takie oczywiste, że państwa Sojuszu Nadrzecznego zwyciężą w tej walce. I nie jest też wcale powiedziane, że nie będzie to wojna międzyrasowa.
Wszystko się zaczyna i wszystko się kończy. Wzrasta i opada. Rodzi się i umiera. Nic nie pozostaje niezmienione. Klimat również. Na zarzeczne stepy nadciąga susza. Wiatry zmieniają swój kierunek. Prądy morskie znikają i pojawiają się w zupełnie innych miejscach. Ludowi stepu to się nie podoba. Nie zamierzają skazywać się na głodową śmierć. A to znaczy, że muszą siłą wydrzeć urodzajne ziemie Sojuszu.
Na szczęście król Lermett ma plan. Skomplikowany i trudny do realizacji, ale jednak w pełni realny. Wystarczy tylko przekonać do niego step i, co gorsza, swoich sojuszników.

Każdy, kto czytał „Tae ekkejr!” doskonale zna historię o synu i matce, o Riadzie i Najlissie, o dwóch stolicach Najlissu, które choć mogły walczyć przeciw sobie, postanowiły walczyć ramię w ramię z wrogiem. Dla osób, które pierwszego tomu nie czytały, w telegraficznym skrócie: sześćset lat wcześniej podczas ataku koczowników, jak zawsze po wybraniu nowego argina, nowy król Najlissu postanowił zbudować nową stolicę, ponieważ Riada za bardzo kojarzyła się wszystkim ze starym królem-tchórzem, który niemal nie poddał się koczownikom. Nowa stolica była najpiękniejszym miastem zbudowanym przez ludzi i w sumie Riada zaczęłaby naprawdę śmiertelnie zazdrościć jej piękna, gdyby… tylko zdążyła. A nie zdążyła, ponieważ koczownicy postanowili ją zaatakować. Na ratunek jednak przybyło miasto Najliss i król Ilent, witając Riadę słowami: „Syn nie może porzucić matki w nieszczęściu, inaczej żaden z niego syn”. Nim się jednak Najliss po wygranej bitwie pod Riadą nie obejrzał, koczownicy już atakowali jego mury obronne. Nowa stolica nie musiała się jednak długo sama bronić, bo z odsieczą przybyła Riada oświadczając, że „Żadna matka syna w biedzie nie zostawi”.

niedziela, 26 sierpnia 2012

Witam :D

Przybywam dziś do was z postem nieco innym niż zawsze, ponieważ od jakichś dwóch dni chodzi mi po głowie napisanie czegoś nowego, a że recenzja "Klucza" wyssała ze mnie wszelką wenę, nie byłam w stanie wystukać na klawiaturze nic bardziej konstruktywnego niż 'offtopowy' (czyli tak naprawdę zupełnie śmieciowy) wpis związany z moją skromną osobistością.

Chciałabym się z wami dzisiaj podzielić kilkoma rzeczami, które zaprzątały mi głowę w czasie tych ostatnich tygodni wakacji.

Po pierwsze:
Seriale!
Każdy, kto zna mnie w jakimś tam stopniu prywatnie, wie, że jakoś nigdy nie miałam serca do oglądania seriali (szczególnie tych w internecie). Nie miałam głowy do pilnowania godziny (co by przypadkiem nie przegapić odcinka) czy daty ("uch! uch! Premiera nowego epizodu!"), nie mówiąc już o tym, że nie mogłam znieść myśli, że zmarnowałam 45min na OGLĄDANIE 1 ODCINKA (w tym czasie mogłam przeczytać jakieś 50 stron książki. Albo napisać akapit recenzji. Albo przejrzeć wszystkie kwejki, komixxy, 9gagi i inne pomioty szatana)! Tym większe jest moje zdziwienie, że sama skoczyłam na głęboką wodę, zaczynając od razu kilka seriali. A cóż to za seriale?

Akta Dresdena (THE DRESDEN FILES)
The Dresden files to serialowa ekranizacja stworzona na motywach bestselleru Jima Butchera która opowiada historię mieszkającego w Chicago prywatnego detektywa Harrego Dresdena (w tej roli Paul Blackthorne), który wykorzystuje swoje paranormalne umiejętności w pracy detektywistycznej i pomaga lokalnej policji w rozwiązywaniu najbardziej zagmatwanych spraw. Harry Blackstone Copperfield Dresden figuruje w chicagowskiej książce telefonicznej pod M, jako Mag. Najlepszy (i jedyny) w swoim fachu.

Dresdena zaczęłam oglądać oczywiście pod wpływem książek. "Front burzowy" i  "Pełnię księżyca" przeczytałam już dawno (obie książki czekają, aż napiszę recenzję), teraz czekam na "Śmiertelną groźbę", a że się doczekać nie mogę, zaczęłam oglądać serial. Trochę się bałam, że mogli go spaprać, ale na szczęście okazał się równie dobry jak książki (nie licząc Susan, którą mi zniszczyli paskudnie - przynajmniej w odcinku "Front Storm").

środa, 22 sierpnia 2012



Niczego nie da się rozstrzygnąć bez wojny. Takie jest prawo wszechświata.

Członkowie Straży są w poważnych tarapatach – muszą odnaleźć zaginiony klucz, który pozwoli otworzyć zbrojownię w mitycznym Veridianie. Ale to nie jedyny problem. W ich szeregach ukrywa się zdrajca. Narastająca niepewność i podejrzliwość utrudniają Strażnikom skuteczne działanie. Zbliża się czas wypełnienia proroctwa, czas ostatecznego starcia z Lathenią. Kto ze Strażników okaże się akolitą Chaosu? Kto zdradzi w godzinie najwyższej próby?

I tak po 9 miesiącach oczekiwań, na półki księgarń w całej Polsce trafił „Klucz” – trzecia część historii bohaterów serii „Strażnicy Veridianu” (org.”Guardians of Time”). Dziewięć miesięcy obgryzania paznokci, wyrywania sobie włosów i walenia głową w ścianę. Tak bowiem mogły zachowywać się osoby, które w październiku 2011r. przeczytały „Mrok”. Choć druga część „Strażników…” nie była zachwycającą lekturą, spektakularny finał sprawiał, że chciało się czytać więcej i więcej. Na szczęście pomimo kilkukrotnie zmienianej daty premiery, 25 lipca br. mogliśmy sięgnąć po ostatnią część trylogii autorstwa Marianne Curley. Czy warto było tyle czekać?

By to ocenić warto prześledzić całą historię polskiego wydania „Strażników Czasu”. Wszystko zaczęło się w kwietniu 2011r, kiedy na fanpage’u wydawnictwa Jaguar powstał event, zachęcający do promowania pierwszej części trylogii Curley – „Straży”. Chociaż nikt nigdy (oprócz pracowników wydawnictwa Jaguar) książki na oczy nie widział, wiele osób poparło inicjatywę i zaczęło reklamować książkę. Na szczęście okazało się, że „Straż” to opowieść wielce sympatyczna, zabawna, ciekawa i nieprzewidywalna. Fani „Strażników Veridianu” zostali wystawieni jednak na ciężką próbę, kiedy premiera „Mroku” była kilkakrotnie przekładana. A kiedy już się ukazał… No cóż… Nie zgarnął już takiej ilości laurów, jak swój poprzednik. Uczynienie z Arkariana narratora sprawiło, że zepsuta została zarówno jego postać jak i cała książka. Zdecydowanie mniej było w niej interesujących wydarzeń, a poświęcenie połowy miejsca związkowi Arkarian&Isabel, tylko jej zaszkodziło. Jak jednak wspominałam, interesujące zakończenie sprawiło, że nie można było się obyć bez lektury „Klucza”. „Klucz” z kolei był… No cóż… Określę to tak – w mojej głowie „Mrok” i „Klucz” toczą zawziętą walkę o miano „Najgorszej części trylogii M.Curley” – a dla mnie Mrok trochę już zaciąga miernotą.


Cała recenzja na...
 

sobota, 18 sierpnia 2012

Zamek Elsbusch płonie. Atakując położoną nad Renem twierdzę, wikingowie łamią zawarty niegdyś z władcami tego kraju pakt pokojowy. Dwunastoletnia Katharina, sierota wychowywana przez nienawistnego klechę, przypadkiem staje się świadkiem przerażającej rzezi. Cudem unika śmierci. Ratuje ją wikiński chłopak Ansgar i ucieka razem z nią. Wkrótce oboje zdają sobie sprawę, że muszą rozwikłać pradawną tajemnicę Węża Midgardu, aby zapobiec niewyobrażalnej katastrofie.
Czy Katharinie uda się uwolnić z sieci politycznych intryg i zdemaskować knowania perfidnego arystokraty? Czy dowie się kim byli jej rodzice? Czy odkryje tajemnicę swojego wężowatego znamienia?

Pomimo mieszanych uczuć, którymi darzę pierwszą część Sagi Asgard (które pojawiły się u mnie jakieś 2-3 miesiące po napisaniu recenzji), ze zniecierpliwieniem oczekiwałam publikacji kolejnej części przygód Thora. Nic więc dziwnego, że gdy tylko ujrzałam zapowiedź „Córki Węża Midgardu”, mimo podejrzanego opisu, od razu „zaklepałam” sobie jeden egzemplarz do recenzji. Kiedy druga część Sagi trafiła w moje ręce, zabrałam się za lekturę i… po niespełna 20 stronach musiałam książkę odłożyć. Następnie wróciłam na kolejne 100 stron, po czym znów poległam. I znów wróciłam, i znów odłożyłam. I tak właśnie z fascynacją i niemal zachłannością śledziłam przygody bohaterów, by chwilę później ze zniechęceniem przełożyć lekturę książki na za kilka dni. Jak na karuzeli – raz w górę, raz w dół. I tak przez cały czas czytania „Córki…”.

A wszystko dlatego, że autor Sagi co chwila przenosił główną bohaterkę w coraz to różniejsze miejsca. Kara to siedzi na statku, to buszuje po wiosce wikingów, to znów jedzie do pobliskiego miasta, a to ucieka przed zabójcą Grafa Ellsbuscha. Innym razem liże rany po nieudanym spotkaniu z Guy’em de Pandreville’m lub wybiera się na zamek barona zu Guthenfelsa. Skrywa się w rozżarzonym piecu przed swoim dziadkiem albo też ucieka wraz z Wagabundą, małpką i dwoma kotami z tonącego statku. A wszystko na dodatek poprzetykane prozaicznym życiem w osadzie czy na zamku. W „Thorze” wychwalałam coś takiego pod niebiosa – „Thor” jednak na zmianę tempa akcji miał całe 850 stron, co sprawiło, że nie byliśmy tak bardzo tym wszystkim przygnieceni. „Córka Węża Midgardu” ze swoją dwukrotnie „gęstszą” akcją nie mieści się w swoich 510 stronach, co sprawia, że po przeczytaniu drugiej części Sagi Asgard, czujemy się jak osoba z wyjątkowo słabym żołądkiem, wysiadająca z rollercostera.

„ – Nikomu nie wolno ufać! – prychnęła kuglarka. – A tym, których uważa się za godnych zaufania już najmniej.”


Cała recenzja na

niedziela, 12 sierpnia 2012

Julie Cross - Cykl Burzy - Burza


Słodko-gorzka opowieść o podróżach w czasie, miłości i poświęceniu – nawet za cenę życia.

Jackson Meyer nigdy nie był specjalnie wyróżniającym się chłopakiem. Studiuje, ma przyjaciół, dziewczynę, mieszkanie w akademiku. Owszem, nie miał lekko – wychowywał się bez matki, a jego siostra bliźniaczka umarła na raka, kiedy miała piętnaście lat – jednak nie wygląda na takiego, który się jeszcze z tym wszystkim pogodził. Nie różni się niczym od swoich rówieśników. A właściwie nie różniłby się, gdyby nie fakt, że potrafi podróżować w czasie. Pewnego dnia jednak, nieznajomi mężczyźni napadają na Jacksona i jego ukochaną Holly, podczas brutalnej szarpaniny dziewczyna zostaje poważnie ranna. Przerażony i spanikowany Jackson cofa się w czasie o dwa lata, bez możliwości powrotu. Chłopak obiecał sobie, że zrobi wszystko, by nie dopuścić do śmierci Holly po raz drugi. Nie spodziewał się jednak tego, że we wszystko wplątane jest CIA i… jego rodzina.

Już nie raz zdarzało mi się, że bałam się przeczytać jakąś książkę, przez to, co mówią o niej inni. I bynajmniej nie mam na myśli słów skargi. Czasem wręcz pochlebne opinie o jakiejś pozycji sprawiały, że nawet z kijem do tego nie pochodziłam. Często okazywało się, że moje obawy były nieuzasadnione, jednak wolę sprawić sobie przyjemną niespodziankę niż całkowity zawód. Podobnie było z „Burzą” – gdy tylko usłyszałam pierwsze słowa pochwały zaczęłam żałować, że podjęłam się zrecenzowania tej książki. Tym razem debiut amerykańskiej pisarki Julie Cross okazał się właśnie tą przyjemną niespodzianką.

Myśleliście kiedyś o książce idealnej dla siebie ? Jak ją definiować? Co powinna mieć, a czego nie? Ja niekoniecznie. Nawet nie wierzyłam w to, że taka książka może istnieć. A nawet jeśli, to sądziłam, że znajdę taką wśród książek „tolkienowskiego” fantasy – czasy podobne do naszego średniowiecza, magia, miecz, łuki, elfy, krasnoludy, te sprawy. Po lekturze „Burzy” doszłam do wniosku, że szukałam zupełnie nie tam, gdzie powinnam. Autorka w swojej debiutanckiej powieści zamieściła wszystko co kocham w odpowiednich proporcjach, sprawiając, że w książce natychmiast się zakochałam. A czym pisarka popełniła tę straszliwą zbrodnię? Podróżami w czasie, wielowymiarowością, miłością bezwarunkową, przyjaźnią mimo wszystko, Courtney Meyer, tragedią rodzinną, smutkiem, radością, śmiechem, łzami, nauką samoobrony, hakerstwem, obecnością tajnych służb CIA oraz Wrogów Czasu, którzy walczą o lepsze jutro – oba w imię tego samego, choć przeciw sobie, zamianą ucznia elitarnego liceum w ciecia w jakimś ośrodku rekreacyjnym dla dzieci, przygodami nie z tego świata oraz prozaicznością codziennego życia.

Cała recenzja na

sobota, 21 lipca 2012


„Przed oczami wyobraźni Lermetta mimowolnie zjawił się jego własny nagrobek ze złotą inskrypcją: TU SPOCZYWA TEN, KTÓRY PRZEGADAŁ ELFA. Popatrzywszy na owo wyjątkowe zjawisko, książę ostrożnie zamrugał. Nagrobka nigdzie w pobliżu nie było. Dziwne. Najpewniejszym rezultatem rozmówek z Arienem powinna być płyta nagrobna. Przedwcześnie. Z takimi przyjaciółmi długo się na tym świecie nie pożyje.”


Lermett nigdy nie uważał, żeby wiedza jak uratować elfa spod lawiny mu się przydała. Jednak gdyby nie nadgorliwość krasnoluda Ilmerana – „wychowawcy królów” – rozpętałaby się ogromna wojna między Najlissem (królestwem ludzi) a Doliną Elfów. A wszystko zaczęło się od poselstwa Lermetta do Króla Elfów w bardzo nieprzyjemnej sprawie. W tej samej nieprzyjemnej sprawie w podróż do Najlissu wybrał się Enneari. I gdyby nie rozbójnicy i lawina, która zasypała biednego elfa, obaj posłowie minęliby się, co byłoby tragiczne w skutkach. Enneari jest jednak teraz winny Lermettowi niewypłacalną przysługę – w końcu uratował mu życie! – i nie może go opuścić, póki nie spłaci swojego długu. Żadne z nich nie spodziewało się tego, że w tej nieciekawej sytuacji narodzi się przyjaźń na śmierć i życie.
Tymczasem ktoś po dziesięciu latach czekania, ma okazję się zemścić. I z pewności z niej skorzysta.

Zapewne nie raz mieliście tak, że gdy tylko zobaczyliście jakąś książkę lub przeczytaliście jej opis od razu chcieliście ją przeczytać, ale jakoś nie było okazji ani kupić, ani pożyczyć, ani wypożyczyć i tak jakoś… o niej zapomnieliście na amen (albo wręcz chcieliście o niej zapomnieć). Ja w takiej sytuacji bywałam kilkadziesiąt razy i jakoś przywykłam do myśli, że niektórych książek po prostu nie będzie mi dane przeczytać – m.in. właśnie tych autorstwa Eleonory Ratkiewicz. Wystarczyła jedna zapowiedź na ParanormalBookS, bym z zapałem zaczęła szukać informacji na temat „Lare-i-t`ae”. Była nawet okazja, żeby się w nią zaopatrzyć, ale doszłam do wniosku, że to bez sensu, skoro nie czytałam najpierw „Tae ekkejr!”. Tym większe była moja  radość i zdumienie, gdy obie książki ni z tego ni z owego zagościły na mojej półce w dniu zakończenia roku szkolnego. Nie zostało mi więc nic innego, jak zabrać je wyjazd i delektować lekturą w pochmurne dni (których w tym roku było wyjątkowo wiele).

„Tae ekkejr!” już na pierwszy rzut oka różni się od typowych książek w klimatach fantasy. Bo w końcu nie często spotyka się książkę o elfim tytule („Nie umrzesz!”) czy choćby taką, w której elf(!) zostaje zaatakowany przez najemników i zostaje zasypany przez lawinę, a w dodatku ratowany jest przez człowieka! I to wszystko tylko dlatego, że elf ten został pomylony z człowiekiem, który ma go uratować! Jednak nie o tym chciałam teraz pisać, ponieważ rzeczą na którą chciałam zwrócić uwagę to niebywały język. Chciałoby się aż powiedzieć – taki po prostu polski. Dostałabym jednak po karku od Ilmerana za tak iście niekrasnoludzkie (a przez to zupełnie nie dokładne) określenie. Czytając historię Lermetta i Ariena ma się wrażenie, że słucha się opowieści jakiejś babinki z dziury zabitej dechami, która pragnie się z podróżnymi podzielić historią swojej praprapraprababki, jednocześnie korzystając z języka na tyle współczesnego na tyle na ile jest to możliwe. Nie wiem czy był to zamierzony zabieg czy nie, ale jedno trzeba przyznać - jest urzekający. Potraficie sobie to wyobrazić? Nie? W takim razie koniecznie sięgnijcie po „Tae ekkejr!” i przekonajcie się sami.

Niezależnie jednak od tego czy język jest urzekający czy nie – ciężko się do niego przyzwyczaić. Czymś co także nie pomaga nam w szybko przeczytać książki, są kłótnie Lermetta i Enneariego. Kiedy człowiek i elf spotykają się ze sobą w niezbyt korzystnej sytuacji, a w dodatku żaden nie zna zwyczajów drugiej rasy, nie trudno o sprzeczkę czy awanturę. Wystarczy nie nazwać kogoś prywatnym imieniem czy odmówienie spożycia posiłku, a wojna międzyrasowa gotowa. Ciekawie było za pierwszym czy drugim razem, jednak kiedy Arien obraził się na swojego wybawcę po raz siódmy, miało się już dość. Choć nie powiem – lektura przemyśleń bohaterów w takich sytuacjach to doskonała lekcja empatii.

Nie zaskoczę was jeśli napiszę, że uwielbiam wszelakie dodatki do książek – mapki, słowniczki, schematy, zapisy z dziennika, przypisy, po prostu wszystko co dopełnia książkę. Tym razem spotykamy się z Glosariuszem (czyli zbiorem szerzej omówionych najważniejszych obcych pojęć, które pojawiły się w książce) oraz (uwaga!) „DODATEK LINGWISTYCZNO-ETNOGRAFICZNY, opracowany z wykorzystaniem materiałów zebranych przez krasnoluda Ilmerana z klanu Magejr, honorowego i rzeczywistego doktora nauk Uniwersytetu Aramejlskiego.”, który prosto, jasno i wyraźnie wyjaśnia czemu krasnoludy na każde jedno kichnięcie mają inną nazwę, dlaczego u elfów „jabłko czerwienieje”, a nie „jest czerwone”, a dlaczego każdy krasnolud i każdy elf musi znać chociaż jeden ludzki język. Glosariuszowi i „Dodatkowi…” mówię głośne tak!, tak! i jeszcze raz TAK!

Kjue ara lerko inken, nei nara keruo lanken *

Choć z początku ciężko się przekonać do książki, „Tae ekkejr!” autorstwa Eleonory Ratkiewicz jest lekturą niezwykle interesującą. Ciekawie wykreowani bohaterowie, zabawne perypetie człowieka i elfa oraz przyjaźń mimo przeciwnościom losu to coś, co przyciągnie was, złapie i nie puści, niczym rosiczka swoje ofiary. Polecam wszystkim, którzy zechcą odpocząć trochę od „szekspirowskich” elfów oraz tym, którzy lubują się w fantasy. Korci mnie potwornie, żeby napisać, że z niecierpliwością czekam na lekturę „Lare-i-t`ae”, jednak byłoby to wierutne kłamstwo, ponieważ drugą część cyklu pochłonęłam zaraz po „Tae ekkejr!”.

„Nie przeszła nawet godzina, kiedy nagły poryw wiatru zaparł im dech przerażającym smrodem.
-  Co za...! – Książę nie mógł dokończyć, rozkaszlał się tak, aż łzy stanęły mu w oczach.
- Bełtacz – wyrzęził Enneari o półtorej oktawy poniżej swojego zwyczajnego głosu.
- Co?! – spytał ponownie Lermett, jakoś radząc sobie ze swoim torturowanym powonieniem.
- To bełtacz – powtórzył Arien chrypliwie.- Kocia łapka, białokropek i podściennik wonny. Co za dranie!
- No wiesz – sprzeciwił się Lermett – jeżeli jakaś roślina nawet śmierdzi, przecież nie jest winna, że taka się urodziła. Chociaż rzeczywiście cuchnie koszmarnie.
- Przecież ja nie roślinach – wyrzęził elf, podnosząc ręce do skroni w odwiecznym geście cierpiących na ból głowy.”

*Stare elfie przysłowie. W dosłownym tłumaczeniu: „W przybrzeżnych wodach - mądrości słodycz, w głębokich wodach – zagłady gorycz”. Związane z legendą o Jeziorze Mądrości. Jak wszystkie elfie przysłowia, również to jest okropnie wieloznaczne. Może znaczyć zarówno „Z boku (brzegu) lepiej widać” jak i „Nie wtykaj nosa w nieswoje sprawy”. Są również: nie wchodź w głąb cudzych spraw; nie wchodź w duszę itd.

Autor: Eleonora Ratkiewicz
Tytuł: Tae ekkejr!
Seria: Cykl Najlisski
Tłumacz: Ewa Białołęcka
Liczba stron: 358
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Data wydania: lipiec 2011

"Tae ekkejr!" autorstwa Eleonory Ratkiewicz dostałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Fabryka Słów. Ślicznie dziękuję ;)

wtorek, 10 lipca 2012

Bookshelf tour - post wyjazdowy

Witam wszystkich :).
Kulturalnie chciałam was poinformować, że do końca lipca ciężko mnie będzie złapać, ponieważ jadę lenić się na plaży :D. Przede mną 1,5 tygodnia pływania w jeziorze, opalania i czytania książek z dala od kablówki i całkiem prawdopodobne, że także i od internetu. Później wracam na tydzień, może uda mi się opublikować dwie recki, po czym znów znikam - tym razem na dwa tygodnie, w takich samych warunkach co wcześniej. Dlatego chciałam się z wami godnie pożegnać :D. Pomyślałam o stosiku, bo chciałam się pochwalić nowymi zdobyczami, jednakże za mało książek mi się zebrało na stosik, nie mówiąc już o tym, że ostatni był jakiś tydzień temu. Na szczęście na horyzoncie pojawiła się Sihh z bookshelf tour, od której bezczelnie podkradłam pomysł.

Indżoj!


PS
Przepraszam za trzęsący się obraz, za łapy w kadrze, za głos i przede wszystkim za bałagan :D

wtorek, 3 lipca 2012

Co łączy ze sobą podrzędnego niemieckiego malarzynę, pragnącego polonizacji i rusyfikacji niemieckiej powojennej sztuki ze znanym nam wszystkim Adolfem Hitlerem? Co może się stać, kiedy młody „archeolog” z zamiłowania podąży za zakopanymi pod trzeba metrami ziemi śladami sprzed pięciu wieków? Co może sprawić, że trójka zgryźliwych sknerusów zafunduje badania archeologiczne, które mogą pokrzyżować im plany związane z nowym kurortem narciarskim? Co tak strasznego przewoził rosyjski pociąg, że szczątki lokomotywy po wybuchu zostały zabrane wraz z trzymetrową warstwą ziemi? Jakie tajemnice skrywa Państwowy Instytut Kryptozoologii w Warszawie i gdzie się podział cały jego księgozbiór? Dlaczego Gęś Filaretowa, zamieszkująca Wyspę Niedźwiedzią, jest tak zawzięcie poszukiwana przez niemieckie wojsko?  A co najważniejsze – gdzie podziewa się esesman, który zabijał najlepszych żydowskich szewców w czasie ich pracy i jakie były jego pobudki?

„Szewc z Lichtenrade” autorstwa Andrzeja Pilipiuka jest zbiorem dziesięciu opowiadań, które przytaczają historie z  czasów u progu XX w., I i II Wojny Światowej oraz te całkiem nam bliskie – drugiej dekady XXI w. Historie z każdego zakątka Polski i spoza jej granic. Historie tak bardzo podobne do naszych własnych, a jednocześnie tak niewymownie inne i fantastyczne.
Muszę przyznać, że choć nazwisko autora książki nie jest mi obce, „Szewc z Lichtenrade” było pierwszą pozycją Pilipiuka, po jaką udało mi się sięgnąć. I szczerze mówiąc nadal się zastanawiam, jak długo mogłam z tym zwlekać.

Andrzej Pilipiuk jest jednym z najsłynniejszych polskich pisarzy, jeśli chodzi o fantastykę. Cykl o Kubie Wędrowyczu czy „Oko jelenia” zna (lub chociaż słyszał o nich) każdy miłośnik rodzimej polskiej fantastyki. Raz nagrodzony i nie raz nominowany do nagrody Zajdla, dwa razy stanął na podium w głosowaniu o nagrodę Nautilus, uhonorowany Pucharem Bachusa i Srebrną Muszlą, jest niedoścignionym wzorem dla wielu polskich pisarzy.

Nie powiem – byłam pełna obaw przed lekturą. Bałam się, że nie będę w stanie zrozumieć wszystkiego, o czym mówi autor, nie będę się śmiać z jego żartów, a rzeczy oczywiste dla niego będą mi zupełnie obce. Okazuje się jednak, że moje obawy były niczym nie uzasadnione. Język jest miły, prosty, ale nie prymitywny. Choć czasem odwołuje się do polityki (w dodatku często nie wprost), nawet osoba apolityczna (jak ja) może się połapać, do czego odnosi się autor. Dla każdego jednak, kto nie orientuje się zbyt dobrze w I i II Wojnie Światowej, polecam wcześniejszą lekturę na ten temat, bowiem bez tej wiedzy możemy czuć się „pominięci” czytając „Szewca…” 

Cała recenzja na

piątek, 29 czerwca 2012

Stosik - odsłona 9. (4/2012)

I po raz kolejny spotykam się z wami na zakończenie roku szkolnego.
Przed nami dwa miesiące cudnych wakacji, które większość z nas "zmarnuje" na czytaniu książek. Szczerze mówiąc - nie mam nic przeciwko temu. Przed chwilą otrzymałam ostatnią czerwcową paczkę, która powiększyła stosik wakacyjnych lektur... A właśnie... Jeśli o stosiki chodzi...



Centrum, od góry:
  1. Akta Dresdena. Pełnia księżyca - Jim Butcher (Wydawnictwo MAG) - egzemplarz do recenzji od wydawnictwa.
  2. Szewc z Lichtenrade - Andrzej Pilipiuk (Wydawnictwo Fabryka Słów) - egzemplarz do recenzji od ParanormalBooks. Dzięki Isz ;* 
  3. Tae ekkejr! - Eleonora Ratkiewicz (Wydawnictwo Fabryka Słów) - egzemplarz do recenzji od wydawnictwa. Totalna niespodzianka (razem z kontynuacją)! Zupełnie się nie spodziewałam!
  4. Lare i t`ae - Eleonora Ratkiewicz (Wydawnictwo Fabryka Słów) - j.w.
  5. Cena krwi - Tanya Huff (Wydawnictwo Fabryka Słów) -  egzemplarz do recenzji od wydawnictwa
  6. Czarnoksiężnik. Władca Wilków - Juraj Cervenak (Instytut Wydawniczy Erica) - egzemplarz do recenzji od ParanormalBooks.
  7. Saga Asgard. Córka Węża Midgardu - Wolfgang Hohlbein (Wydawnictwo Telbit) - egzemplarz do recenzji od ParanormalBooks.
  8. Żelazny Kodeks. Żelazny Cierń - Caitlin Kittredge (Wydawnictwo Jaguar) - egzemplarz "popremierowy" od wydawnictwa;)
  9. GONE. Faza piąta: Ciemność - Michael Grant (Wydawnictwo Jaguar) - egzemplarz do recenzji od wydawnictwa

    + gazeta dużegoKa z targów w Krakowie
     
Po lewo:
  1.  Więzień labiryntu - James Dashner (Wydawnictwo Papierowy Księżyc) - pożyczone od Matta. Dziękuję ;)
  2. Zwiadowcy. Płonący most - John Flanagan (Wydawnictwo Jaguar) - wygrana w konkursie na fp wydawnictwa ;)
  3. Zwiadowcy. Ziemia skuta lodem - John Flanagan (Wydawnictwo Jaguar) - j.w.
  4. Dom Nocy. Naznaczona - P.C Cast + Kristin Cast (Wydawnictwo Książnica) - pożyczone od M. Dziękuję :*. No Jane, zobaczymy co mi z tego przyjdzie :D
Po prawo natomiast znajdują się moje nagrody książkowe za szkolne wysiłki - w końcu świadectwo z paskiem samo nie przychodzi :D. Słownik wyrazów obcych oraz Leksykon polityków wszech czasów.

Mi nie pozostaje już nic innego, jak życzyć wam wszystkim gorących (czy tam chłodnych) wakacji, udanego wypoczynku i najwspanialszych chwil spędzonych z bliskimi, a ja tymczasem zmykam na pożegnalnego grilla :D.
Freedom!

poniedziałek, 18 czerwca 2012

Uwaga! Seria dla czytelników o mocnych nerwach.

"Wciąż w pewien sposób pozostawała Genialną Astrid. (...) Właśnie dlatego mieszkała w lesie, cała pogryziona przez muchy, śmierdząca padliną i dymem, z rękami pełnymi blizn i odcisków. Dlatego w ciągłym napięciu wciąż rozglądała się ostrożnie dookoła, próbując zidentyfikować każdy z dźwięków lasu i dlatego ćwiczyła ładowanie strzelby. Bo przecież tak właśnie musiało wyglądać życie geniusza."


Cztery miesiące temu doszło do Wielkiej Schizmy. Cztery miesiące temu dzieciaki z Perdido Beach podzieliły się na te z PB z królem Cainem na czele i te znad jeziora Tramonto, którymi kierować miał Sam. Przez te cztery miesiące w ETAPie panował kruchy pokój. Również Gaiaphage zaprzestało swojej niszczącej działalności, mocno osłabione po zniknięciu Nemezis. Te cztery miesiące były zapowiedzią nowego zwykłego, normalnego (jak na ETAP) życia - bez Drake'a, bez Gaiaphage, bez Małego Pete'a, bez wojny, pożarów, martwych dzieci. Niestety, stan ten nie trwa długo - ciemne macki powoli oplatają kopułę ich małego, niebezpiecznego i śmiercionośnego świata. Nadchodzi faza piąta: Ciemność.
A z Ciemności i Chaosu wyłoniła się Gaja - matka wszelkiego bóstwa.

Na wstępie mam coś do powiedzenia wszystkim, którzy sądzą, że czas płynie ze stałą prędkością. GUZIK PRAWDA! Wie o tym każdy, który, tak jak ja, ze zniecierpliwieniem oczekiwał najnowszej części GONE. Wie, że czas jednocześnie gna jak zając i wlecze się niczym żółw. Kiedy wspominam cudne zwarcie spowodowane przez przyszłego pana technika, które sprawiło, że przez cały dzień nie było prądu na jednym piętrze szkoły, nie mogę uwierzyć, że działo się to rok temu - przecież to było jeszcze tak niedawno! Kiedy jednak przypominam sobie zakończenie "Plagi", zachodzę w głowę, jak mogłam taaak długo czekać na kolejną część książek Michaela Granta. I jak długo będę czekała na "Światło"...
No, ale! To nie esej na temat natury czasu, a recenzja całkiem sympatycznej książki, więc to na niej powinnam się skupić.

Jedną z pierwszych myśli, które nawiedziły moją głowę, po przeczytaniu "Ciemności" była: "Ale autor namieszał z tymi tytułami!" Każdy, kto jest mniej-więcej zorientowany na jakim etapie pisania serii jest Michael Grant, wie, że nastąpiły pewne problemy z nazwaniem fazy piątej. Bowiem w trakcie pisania tej części, autor książki z autorem okładki doszli do porozumienia, że DARKNESS na okładce się nie zmieści, co sprawia, że trzeba zmienić tytuł książki. A inny tytuł automatycznie zmienia koncepcję całej opowieści. Bez sensu jest jednak pisać całą książkę od początku, lepiej jakoś umiejętnie połączyć jedno z drugim i mieć nadzieję, że nikt nie zauważy. Niestety, od kiedy w książce pojawił się Strach, nastąpiło tak totalne pomieszanie z poplątaniem, że już nikt nie był w stanie stwierdzić, czy pozostać przy nowym FEAR czy wrócić do starej dobrej Ciemności.

"Nie wolno się bać. Strach to mała śmierć, a wielkie unicestwienie. Stawię mu czoło. Niechaj przejdzie po mnie i przeze mnie. A kiedy przejdzie, obrócę oko swej jaźni na jego drogę. Którędy przeszedł strach, tam nie ma nic."

Muszę przyznać, że "Ciemność", pod względem fabuły i akcji jest jedną z moich ulubionych części GONE, co okazało się nie małym zaskoczeniem zarówno dla moich przyjaciół jak i dla mnie. Kiedy pierwszego czerwca w moim skromnym domostwie zawitał Leniwiec Osiedlowy z ogromną paczką od Jaguara, rzuciłam się na nowe, pachnące jeszcze klejem książeczki i nie zważając na gorączkę, ból brzucha i głowy oraz brak żadnego "odmóżdżacza" pod ręką (który pomógłby mi odzyskać równowagę emocjonalną po lekturze kolejnej części totalnie psychicznej serii) zatraciłam się w lekturze na niemal cały dzień, by w weekend odłożyć ją - już przeczytaną - z satysfakcją na półkę. Książkę czytało się zaskakująco miło, szybko i przyjemnie. Niesamowicie wciągająca, nie dało jej się odłożyć choćby na minutę. Jak zwykle przerażająca, jednak nie "ryjąca" mózgu, jak dotychczas. Właśnie na takie GONE czekałam, przez cały czas trwania tej serii.

Zmiany dosięgają również bohaterów. Dzieciaki dorastają, zmieniają swoje spojrzenie na świat. Z całą pewnością nie spotkamy już niewinnej, bogobojnej Genialnej Astrid. Nie spotkamy już pijanego, bezmyślnego Orca. Możemy pożegnać się z osamotnioną, żyjącą w bałaganie Laną. Zapracowany Pan-Wszystkich-Dzieci Sam, nie jest już Panem-Wszystkich-Dzieci Samem. Dekka nie jest tą samą tragicznie zakochaną Dekką, Jack nie jest tym tchórzliwym Jackiem, którym był. Nawet Diana z Cainem nie są tymi do szpiku kości złymi ludźmi co wcześniej, a i chora na umyśle Penny sprawia, że Drake nie jest już aż tak przerażający. Tylko irytujący, tchórzliwy biznesman Albert jest wciąż tym samym irytującym, tchórzliwym biznesmanem Albertem co zawsze.
Jestem jak najbardziej na "tak"!

Owszem, książka dla niektórych może się wydawać bardziej "lajtowa" niż swoje poprzedniczki. Owszem, niektórzy mogą uznać, że jest zbyt łagodna. Owszem, niektórzy mogą uważać, że to już nie to samo GONE co za czasów "Niepokoju". Jednak czy to źle? Osobiście o wiele bardziej wolę charakter nieco łagodniejszej, acz wciąż tak samo wciągającej (jeśli nie bardziej!) "Ciemności", niż surowego "Niepokoju" lub niezwykle brutalnych "Kłamstw". "Fazę piątą: Ciemność" autorstwa Michaela Granta odkładam na półeczkę "Ulubione" i ze zniecierpliwieniem odliczam do premiery "Światła".

"Sam siedział za kółkiem, Dekka obok niego. Komputerowy Jack wciśnięty był w wąską przestrzeń za siedzeniem kierowcy i nie wyglądał na zadowolonego.
- Bez urazy, Sam, ale zjeżdżasz z drogi. Zjeżdżasz z drogi! Sam! Zjeżdżasz z drogi!
- Nieprawda. Zamknij się - warknął Sam, wyjeżdżając z powrotem na drogę, po tym jak samochód omal nie wylądował w rowie."

Autor: Michael Grant
Tytuł: Faza piąta: Ciemność
Seria: GONE
Tłumacz: Natalia Mętrak
Liczba stron: 464
Wydawnictwo: Jaguar
Data wydania: 30 maja 2012

"Fazę piątą: Ciemność" autorstwa Michaela Granta dostałam od wydawnictwa Jaguar. Ślicznie dziękuję :3

niedziela, 10 czerwca 2012

Gdzieś kiedyś w Krainie Baśni... A nie - to tylko Hiszpania. Rzekomo.

"On jest dla Pauli przyjacielem
Kochankiem, co skrzydła jej dał
W ciemnościach przewodnikiem
Skrytych pieszczot powiernikiem
Przy Pauli wiernie będzie stał.
Otula się jego ramieniem
Już teraz nic jej nie spłoszy
Połączona wspólnym tchnieniem
Ucho ukoi czułym brzmieniem
Słów, co w sercu dla niego nosi."



To miał być dzień jak co dzień. O ile zwykłym dniem można nazwać ten, w którym ma dojść do spotkania dwójki ludzi, którzy nigdy w życiu się nie widzieli, choć wiedzieli o sobie niemal wszystko. Minnie16 i Lennon, a właściwie Paula i Angel, poznali się pewnego styczniowego popołudnia, kiedy to na ich ulubionym forum muzycznym rozgorzała się dysputa na temat  muzyki popularnej. I choć oboje zażarcie bronili swoich odmiennych stanowisk, kłótnia skończyła się, o trzeciej w nocy co prawda, ale jednak, uśmiechniętymi buźkami i komentarzem: "Mam nadzieję wrócić do naszej rozmowy." Od tego czasu przez dwa miesiące Angel i Paula rozmawiali ze sobą codziennie przez Messengera, by w końcu spotkać się przy jednym ze Starburcków w marcowy, słoneczny dzień. Los postanowił jednak zakpić z dwójki zakochanych i postawić na drodze Angela Katię - młodą piosenkarkę, która dzięki swojemu przebojowi została gwiazdą na skalę krajową - a Pauli Aleksa, który marzy o tym by zostać pisarzem. Na domiar złego w najbliższy piątek ma odbyć się test z matematyki na koniec drugiego trymestru, który zmieni życie co najmniej tuzina osób - i to wcale nie dlatego, że go nie zaliczą.

Gdy tylko na stronie wydawnictwa pojawiła się zapowiedź "Piosenek dla Pauli", postanowiłam udowodnić przyjaciółkom, że czytam nie tylko fantastykę i z chęcią sięgam także po obyczaje. Ze zniecierpliwieniem oczekiwałam  trzeciego tygodnia kwietnia, by móc napisać do Entego maila z prośbą o nową pozycję wydawnictwa. Tak się jednak złożyło, że nim chociaż przymierzyłam się do napisania wiadomości, książka była już u mnie w formie egzemplarza przedpremierowego. Nie zważając na zbliżające się testy gimnazjalne, rzuciłam się na książkę z cudowną okładką, po wcześniejszym zapoznaniu się z listem dołączonym do powieści. "Książka skierowana jest do starszych nastolatek oraz młodych kobiet. (...) To wciągająca opowieść o dorastaniu, pierwszych ważnych wyborach i konsekwencjach tychże." Po takim opisie spodziewałam się drugiej Ewy Nowak czy Małgorzaty Piekarskiej a dostałam... aŁtoreczkę (czy raczej pisaka)  słodkiego bloga typu fanfiction.

Bo i owszem - mamy tu do czynienia bardziej z opowieścią iście "blogową" niż dobrą acz prostą powieścią dla "starszych nastolatek oraz młodych kobiet". Sam pomysł, że każdy zakochuje się w każdym, jest dość irytujący, nie mówiąc już o tym, że siostra postanawia uwieść brata, chłopak zakochuje się w dziewczynie po kilku godzinach wspólnie spędzonych, by następnie postawić jej ultimatum, choć jeszcze niedawno zapewniał, że nie chce niszczyć jej związku - chce tylko, by dała mu szansę. To oraz kiepska realizacja sprawia, że nie potrafiłam czerpać przyjemności z czytania książki. Gdybym tę historię przeczytała na blogu, zapewne bym się zakochała na miejscu, jednak po książce - fenomenie spodziewałam się czego lepszego.

No i została jeszcze sprawa autora. Tak, tak, proszę państwa! Autora! Pod pseudonimem Blue Jeans ukrywa się niejaki Francisco de Paula Fernández, pochodzący z Sevilli hiszpański pisarz, który pierwsze rozdziały "Piosenek dla Pauli", podobnie jak Alex swoje "Tras la pared", wrzucił do sieci. Kiedy dowiedziałam się, kim naprawdę jest Blue Jeans, zaczęłam się zastanawiać czy z Francisco jest aby wszystko dobrze, bowiem na tak dokładnie opisywanie męskich ciał mogą pozwolić sobie tylko i wyłącznie kobiety. Nie mówiąc już o tym, że w świecie opisywanym przez autora nie ma miejsca na brak perfekcji.

W książce jednak pojawiło się także coś, co sprawiło, że już tak krzywo na nią nie patrzę. Piosenki! Nie, nie koniecznie te dla Pauli, a po prostu piosenki, które możemy usłyszeć w radiu (a właściwie w dużej mierze te, które moglibyśmy usłyszeć, gdybyśmy mieszkali w Hiszpanii...), a które nieustannie towarzyszą naszym bohaterom. Rihanna, Coldplay, Maroon 5, The Calling, Muse czy Blur (!)* to jedni z zespołów i wykonawców, którzy nie raz pojawili się w książce i pewnie jeszcze nie raz się pojawią. Dzięki takiemu zabiegowi jesteśmy niemal w stanie uwierzyć, że bohaterowie istnieją, a ich przygody są prawdziwe.

Szczerze mówiąc sama nie wiem, co myśleć o tej książce. Ma ona swoje plusy i minusy. Do tych pierwszych z całą pewnością zaliczają się piosenki co i rusz wtrącane w akcję książki. No i dzięki "Piosenkom dla Pauli" poznałam Federico Moccia i jego książki o Alexie i Niki. Z drugiej jednak, powieść sama w sobie nie jest zachwycająca. Przez całą książkę przewija się wątek miłości i dużej różnicy wieku między kochankami, co po połowie zaczyna się robić po prostu nudne. No i to gadanie o poważnych sprawach w taki... dziecinny i nieodpowiedzialny sposób. Sądzę jednak, że będzie to jedna z tych książek, które będą się podobać wszystkim oprócz krytyków i recenzentów.
Możliwe jednak, że skuszę się jednak na "Czy wiesz, że cię kocham?", czyli drugą część "Piosenek dla Pauli", jednak bardziej z pobudek osobistych, niż z chęci ponownego spotkania się z bohaterami. (Możliwe, jeśli wydawnictwo zdecyduje się wydać kolejną część.)
 
Team Alex!

"Zaczarowałeś moje serce.
Nie sądziłam, że mogę kochać
Tak jak kocham ciebie, kochanie
Tak jak kocham ciebie, nigdy.
W naszej historii, której końca
Nikt jeszcze nie napisał
Ty jesteś moim niebem i słońcem
I księżycem, i morzem."

Autor: Blue Jeans
Tytuł: Piosenki dla Pauli
Seria: o Pauli
Tłumacz: Izabela Rosińska
Liczba stron: 638
Wydawnictwo: Jaguar
Data wydania: 18 kwietnia 2012

* wszystkie piosenki do przesłuchania TU

"Piosenki dla Pauli" dostałam dzięki uprzejmości pani Asi z Wydawnictwa Jaguar. Ślicznie dziękuję!