RSS
Facebook
Twitter

niedziela, 26 sierpnia 2012

Witam :D

Przybywam dziś do was z postem nieco innym niż zawsze, ponieważ od jakichś dwóch dni chodzi mi po głowie napisanie czegoś nowego, a że recenzja "Klucza" wyssała ze mnie wszelką wenę, nie byłam w stanie wystukać na klawiaturze nic bardziej konstruktywnego niż 'offtopowy' (czyli tak naprawdę zupełnie śmieciowy) wpis związany z moją skromną osobistością.

Chciałabym się z wami dzisiaj podzielić kilkoma rzeczami, które zaprzątały mi głowę w czasie tych ostatnich tygodni wakacji.

Po pierwsze:
Seriale!
Każdy, kto zna mnie w jakimś tam stopniu prywatnie, wie, że jakoś nigdy nie miałam serca do oglądania seriali (szczególnie tych w internecie). Nie miałam głowy do pilnowania godziny (co by przypadkiem nie przegapić odcinka) czy daty ("uch! uch! Premiera nowego epizodu!"), nie mówiąc już o tym, że nie mogłam znieść myśli, że zmarnowałam 45min na OGLĄDANIE 1 ODCINKA (w tym czasie mogłam przeczytać jakieś 50 stron książki. Albo napisać akapit recenzji. Albo przejrzeć wszystkie kwejki, komixxy, 9gagi i inne pomioty szatana)! Tym większe jest moje zdziwienie, że sama skoczyłam na głęboką wodę, zaczynając od razu kilka seriali. A cóż to za seriale?

Akta Dresdena (THE DRESDEN FILES)
The Dresden files to serialowa ekranizacja stworzona na motywach bestselleru Jima Butchera która opowiada historię mieszkającego w Chicago prywatnego detektywa Harrego Dresdena (w tej roli Paul Blackthorne), który wykorzystuje swoje paranormalne umiejętności w pracy detektywistycznej i pomaga lokalnej policji w rozwiązywaniu najbardziej zagmatwanych spraw. Harry Blackstone Copperfield Dresden figuruje w chicagowskiej książce telefonicznej pod M, jako Mag. Najlepszy (i jedyny) w swoim fachu.

Dresdena zaczęłam oglądać oczywiście pod wpływem książek. "Front burzowy" i  "Pełnię księżyca" przeczytałam już dawno (obie książki czekają, aż napiszę recenzję), teraz czekam na "Śmiertelną groźbę", a że się doczekać nie mogę, zaczęłam oglądać serial. Trochę się bałam, że mogli go spaprać, ale na szczęście okazał się równie dobry jak książki (nie licząc Susan, którą mi zniszczyli paskudnie - przynajmniej w odcinku "Front Storm").

środa, 22 sierpnia 2012



Niczego nie da się rozstrzygnąć bez wojny. Takie jest prawo wszechświata.

Członkowie Straży są w poważnych tarapatach – muszą odnaleźć zaginiony klucz, który pozwoli otworzyć zbrojownię w mitycznym Veridianie. Ale to nie jedyny problem. W ich szeregach ukrywa się zdrajca. Narastająca niepewność i podejrzliwość utrudniają Strażnikom skuteczne działanie. Zbliża się czas wypełnienia proroctwa, czas ostatecznego starcia z Lathenią. Kto ze Strażników okaże się akolitą Chaosu? Kto zdradzi w godzinie najwyższej próby?

I tak po 9 miesiącach oczekiwań, na półki księgarń w całej Polsce trafił „Klucz” – trzecia część historii bohaterów serii „Strażnicy Veridianu” (org.”Guardians of Time”). Dziewięć miesięcy obgryzania paznokci, wyrywania sobie włosów i walenia głową w ścianę. Tak bowiem mogły zachowywać się osoby, które w październiku 2011r. przeczytały „Mrok”. Choć druga część „Strażników…” nie była zachwycającą lekturą, spektakularny finał sprawiał, że chciało się czytać więcej i więcej. Na szczęście pomimo kilkukrotnie zmienianej daty premiery, 25 lipca br. mogliśmy sięgnąć po ostatnią część trylogii autorstwa Marianne Curley. Czy warto było tyle czekać?

By to ocenić warto prześledzić całą historię polskiego wydania „Strażników Czasu”. Wszystko zaczęło się w kwietniu 2011r, kiedy na fanpage’u wydawnictwa Jaguar powstał event, zachęcający do promowania pierwszej części trylogii Curley – „Straży”. Chociaż nikt nigdy (oprócz pracowników wydawnictwa Jaguar) książki na oczy nie widział, wiele osób poparło inicjatywę i zaczęło reklamować książkę. Na szczęście okazało się, że „Straż” to opowieść wielce sympatyczna, zabawna, ciekawa i nieprzewidywalna. Fani „Strażników Veridianu” zostali wystawieni jednak na ciężką próbę, kiedy premiera „Mroku” była kilkakrotnie przekładana. A kiedy już się ukazał… No cóż… Nie zgarnął już takiej ilości laurów, jak swój poprzednik. Uczynienie z Arkariana narratora sprawiło, że zepsuta została zarówno jego postać jak i cała książka. Zdecydowanie mniej było w niej interesujących wydarzeń, a poświęcenie połowy miejsca związkowi Arkarian&Isabel, tylko jej zaszkodziło. Jak jednak wspominałam, interesujące zakończenie sprawiło, że nie można było się obyć bez lektury „Klucza”. „Klucz” z kolei był… No cóż… Określę to tak – w mojej głowie „Mrok” i „Klucz” toczą zawziętą walkę o miano „Najgorszej części trylogii M.Curley” – a dla mnie Mrok trochę już zaciąga miernotą.


Cała recenzja na...
 

sobota, 18 sierpnia 2012

Zamek Elsbusch płonie. Atakując położoną nad Renem twierdzę, wikingowie łamią zawarty niegdyś z władcami tego kraju pakt pokojowy. Dwunastoletnia Katharina, sierota wychowywana przez nienawistnego klechę, przypadkiem staje się świadkiem przerażającej rzezi. Cudem unika śmierci. Ratuje ją wikiński chłopak Ansgar i ucieka razem z nią. Wkrótce oboje zdają sobie sprawę, że muszą rozwikłać pradawną tajemnicę Węża Midgardu, aby zapobiec niewyobrażalnej katastrofie.
Czy Katharinie uda się uwolnić z sieci politycznych intryg i zdemaskować knowania perfidnego arystokraty? Czy dowie się kim byli jej rodzice? Czy odkryje tajemnicę swojego wężowatego znamienia?

Pomimo mieszanych uczuć, którymi darzę pierwszą część Sagi Asgard (które pojawiły się u mnie jakieś 2-3 miesiące po napisaniu recenzji), ze zniecierpliwieniem oczekiwałam publikacji kolejnej części przygód Thora. Nic więc dziwnego, że gdy tylko ujrzałam zapowiedź „Córki Węża Midgardu”, mimo podejrzanego opisu, od razu „zaklepałam” sobie jeden egzemplarz do recenzji. Kiedy druga część Sagi trafiła w moje ręce, zabrałam się za lekturę i… po niespełna 20 stronach musiałam książkę odłożyć. Następnie wróciłam na kolejne 100 stron, po czym znów poległam. I znów wróciłam, i znów odłożyłam. I tak właśnie z fascynacją i niemal zachłannością śledziłam przygody bohaterów, by chwilę później ze zniechęceniem przełożyć lekturę książki na za kilka dni. Jak na karuzeli – raz w górę, raz w dół. I tak przez cały czas czytania „Córki…”.

A wszystko dlatego, że autor Sagi co chwila przenosił główną bohaterkę w coraz to różniejsze miejsca. Kara to siedzi na statku, to buszuje po wiosce wikingów, to znów jedzie do pobliskiego miasta, a to ucieka przed zabójcą Grafa Ellsbuscha. Innym razem liże rany po nieudanym spotkaniu z Guy’em de Pandreville’m lub wybiera się na zamek barona zu Guthenfelsa. Skrywa się w rozżarzonym piecu przed swoim dziadkiem albo też ucieka wraz z Wagabundą, małpką i dwoma kotami z tonącego statku. A wszystko na dodatek poprzetykane prozaicznym życiem w osadzie czy na zamku. W „Thorze” wychwalałam coś takiego pod niebiosa – „Thor” jednak na zmianę tempa akcji miał całe 850 stron, co sprawiło, że nie byliśmy tak bardzo tym wszystkim przygnieceni. „Córka Węża Midgardu” ze swoją dwukrotnie „gęstszą” akcją nie mieści się w swoich 510 stronach, co sprawia, że po przeczytaniu drugiej części Sagi Asgard, czujemy się jak osoba z wyjątkowo słabym żołądkiem, wysiadająca z rollercostera.

„ – Nikomu nie wolno ufać! – prychnęła kuglarka. – A tym, których uważa się za godnych zaufania już najmniej.”


Cała recenzja na

niedziela, 12 sierpnia 2012

Julie Cross - Cykl Burzy - Burza


Słodko-gorzka opowieść o podróżach w czasie, miłości i poświęceniu – nawet za cenę życia.

Jackson Meyer nigdy nie był specjalnie wyróżniającym się chłopakiem. Studiuje, ma przyjaciół, dziewczynę, mieszkanie w akademiku. Owszem, nie miał lekko – wychowywał się bez matki, a jego siostra bliźniaczka umarła na raka, kiedy miała piętnaście lat – jednak nie wygląda na takiego, który się jeszcze z tym wszystkim pogodził. Nie różni się niczym od swoich rówieśników. A właściwie nie różniłby się, gdyby nie fakt, że potrafi podróżować w czasie. Pewnego dnia jednak, nieznajomi mężczyźni napadają na Jacksona i jego ukochaną Holly, podczas brutalnej szarpaniny dziewczyna zostaje poważnie ranna. Przerażony i spanikowany Jackson cofa się w czasie o dwa lata, bez możliwości powrotu. Chłopak obiecał sobie, że zrobi wszystko, by nie dopuścić do śmierci Holly po raz drugi. Nie spodziewał się jednak tego, że we wszystko wplątane jest CIA i… jego rodzina.

Już nie raz zdarzało mi się, że bałam się przeczytać jakąś książkę, przez to, co mówią o niej inni. I bynajmniej nie mam na myśli słów skargi. Czasem wręcz pochlebne opinie o jakiejś pozycji sprawiały, że nawet z kijem do tego nie pochodziłam. Często okazywało się, że moje obawy były nieuzasadnione, jednak wolę sprawić sobie przyjemną niespodziankę niż całkowity zawód. Podobnie było z „Burzą” – gdy tylko usłyszałam pierwsze słowa pochwały zaczęłam żałować, że podjęłam się zrecenzowania tej książki. Tym razem debiut amerykańskiej pisarki Julie Cross okazał się właśnie tą przyjemną niespodzianką.

Myśleliście kiedyś o książce idealnej dla siebie ? Jak ją definiować? Co powinna mieć, a czego nie? Ja niekoniecznie. Nawet nie wierzyłam w to, że taka książka może istnieć. A nawet jeśli, to sądziłam, że znajdę taką wśród książek „tolkienowskiego” fantasy – czasy podobne do naszego średniowiecza, magia, miecz, łuki, elfy, krasnoludy, te sprawy. Po lekturze „Burzy” doszłam do wniosku, że szukałam zupełnie nie tam, gdzie powinnam. Autorka w swojej debiutanckiej powieści zamieściła wszystko co kocham w odpowiednich proporcjach, sprawiając, że w książce natychmiast się zakochałam. A czym pisarka popełniła tę straszliwą zbrodnię? Podróżami w czasie, wielowymiarowością, miłością bezwarunkową, przyjaźnią mimo wszystko, Courtney Meyer, tragedią rodzinną, smutkiem, radością, śmiechem, łzami, nauką samoobrony, hakerstwem, obecnością tajnych służb CIA oraz Wrogów Czasu, którzy walczą o lepsze jutro – oba w imię tego samego, choć przeciw sobie, zamianą ucznia elitarnego liceum w ciecia w jakimś ośrodku rekreacyjnym dla dzieci, przygodami nie z tego świata oraz prozaicznością codziennego życia.

Cała recenzja na