RSS
Facebook
Twitter

poniedziałek, 11 listopada 2013

Larry Winget, autor bestsellerów z listy New York Timesa, pokazuje jak sabotujemy swój sukces i proponuje proste rozwiązania, aby to zmienić!

Wszyscy mówią, że chcieliby odnieść sukces. Mieć więcej pieniędzy, lepszą pracę czy być zdrowszym. Niestety tylko niektórzy rzeczywiście robią coś, aby to osiągnąć. Większość chciałaby mieć wspaniałe dzieci, ale nie znajduje czasu aby z nimi porozmawiać. Inni kupują niepotrzebne rzeczy, aby potem martwić się, że brakuje im pieniędzy.
Larry Winget, autor bestsellera Zamknij się, przestań narzekać i zacznij żyć, pokazuje jak pożegnać się ze złymi nawykami które hamują nas na drodze do lepszego życia. Sukces nie jest łatwy do osiągnięcia, ale każdy może zmienić swoje życie, zasady są proste. Trzeba tylko wyeliminować „czynnik głupoty” i zacząć działać.

Kiedy pierwszy raz wzięłam "Ludzi..." do ręki i przeczytałam ich tytuł, uznałam, że będzie to idealna książka do zrozumienia czemu ludzie są taaaakimi idiotami oraz czemu wokół mnie ostatnio kręci się tylu kretynów i jak się ich pozbyć. Szybko jednak okazało się, że natura jest nieco inna, chociaż mój problem też da się rozwiązać dzięki niej.

Książki Larry'ego Wingeta można czytać na dwójnasób: Możesz brać całą książkę całkowicie na poważnie, licząc na to, że twoje życie odmieni się po przeczytaniu, w tym przypadku, "...idiotów!...", albo w formie ciekawości, co tam ciekawego nasz ulubiony Larry napisał oraz z głęboko ukrytą nadzieją na odnalezienie zdania, które uczyni Cię miliarderem/lepszym człowiekiem/celebrytą (nie oszukujmy się. nikt nie sięga po poradniki życiowe, bo nie ma już co czytać. nawet jeśli są to poradniki Larry'ego Wingeta. a może szczególnie, gdy . W drugim przypadku lektura "Ludzi..." zajmie wam kilka godzin, w pierwszym - co najmniej kilkanaście dni. I tylko od Was, drodzy czytelnicy, zależy, którą drogę obierzecie.

Jeżeli liczycie na to, że Larry Winget swoimi książkami widocznie odmieni wasze życie... Całkiem prawdopodobne, że się nie przeliczycie, jeżeli tylko naprawdę będziecie tego chcieli. Jeśli macie nadzieję, że Larry objawi wam dawno utajnioną prawdę jak osiągnąć sukces, zarabiać krocie, schudnąć, być dobrym mężem/żoną, wychować dzieci na mądre i odpowiedzialne istoty i inne, rzekomo, ważne w życiu człowieka rzeczy - grubo się mylicie. A mimo to ludzie uważają Larry'ego za geniusza. Dlaczego?

Dedykacja:
"Dla idiotów na całym świecie.
Bez nich byłbym bezrobotny"

Winget jest genialny w swojej prostocie. Sam przyznaje, że w swoich książkach nie porusza nowych niezwykłych rozwiązań, które "gwarantują" sukces. Autor wprost mówi nam, że rozwiązanie naszych problemów jest banalne - wystarczy myśleć rozsądnie. Chcesz mieć sympatyczne dzieci? Spędzaj z nimi więcej czasu. Chcesz mieć lepszą pracę? Dokształć się i jej poszukaj. Chcesz schudnąć? Jedz mniej, ruszaj się więcej. Chcesz mieć więcej pieniędzy? Przestań je wydawać na rzeczy, których w życiu byś nie kupił, a wydajesz, bo kosztują 40% mniej. CZŁOWIEKU, NADAL MUSISZ WYDAĆ 60% CENY!
Wszystko wydaje się takie proste, prawda? Więc czemu ludzie wciąż żyją marnie i wpadają w coraz większe tarapaty finansowe? Bo są idiotami. Wszyscy ludzie to idioci. Larry Winget to udowadnia. I, wbrew pozorom, że Larry jest dupkiem, skoro zarabia na głupocie ludzi duże pieniądze, Winget chce wam pomóc. Tyle, że wy też musicie tego chcieć.

Genialność autora objawia się również w sposobie w jaki uczy i motywuje do działań swoich czytelników. Ale tu już szczegółów nie będę zdradzać :). Żeby się o tym przekonać, musicie sami sięgnąć po "Ludzi..." :).

Larry Winget jest bardzo dobrym nauczycielem.
Ale tylko od Ciebie zależy czy będziesz dobrym uczniem.

"Ludzie to idioci! Czyli jak rujnujemy sobie życie na własne życzenie i jak to zmienić" Larry'ego Wingeta to genialna pozycja. Prosty, dobrze czytający się, zabawny, pełny życiowych anegdotek poradnik życiowy jak nie zrobić z siebie idioty może nie jest idealną lekturą do podusi, ale z całą pewnością dobrą dla ludzi, którzy chcą zmienić coś w swoim życiu, nawet dla tych, którzy sądzą, że nic już nie da się zmienić. NA NIC NIE JEST NIGDY ZA PÓŹNO! I Larry Winget ci to udowodni! Zaraz po tym, jak udowodni ci, jak wielkim idiotą jesteś. Serdecznie polecam! :)

Autor: Larry Winget
Tytuł: LUDZIE TO IDIOCI! Czyli jak rujnujemy sobie życie na własne życzenie i jak to zmienić
Tłumacz: Leszek Mokrzycki
Liczba stron: 223
Wydawnictwo: Druga Strona
Data wydania: 23 października 2013

niedziela, 3 listopada 2013

Jesteś pewny, że wiesz co czytasz?

Zastanawialiście się kiedyś tak dogłębnie co czytacie? Tak naprawdę konkretnie? Które elementy powieści kochacie, a od których zaczyna was boleć głowa?

Od jakiegoś półtora roku byłam przekonana, że tak. Sądziłam, że wyrosłam już w dużej mierze z książek młodzieżowych; że wolę sięgnąć po starego dobrego Dicka czy Lema, niż nowy bestseller czekający na ekranizację; prędzej do mnie pasuje "Gra o Tron" czy "Wiedźmin" niż kolejna babskie romansidło; że polscy autorzy są warci czytania i znaczenie bardziej odpowiada mi wschodnioeuropejskie fantasy niż zachodnie nie wiadomo co. Krótko mówiąc, byłam przekonana, że czytam lepsze, inteligentniejsze, bardziej wymagające książki od moich rówieśników.

Całkiem niedawno wydarzyło się coś, co nieco naruszyło moją pewność siebie związaną z ulubionymi tytułami, bo które sięgam często i polecam wszystkim.
Kilka dni temu odbyłam z dobrym kolegą z klasy rozmowę, która w pewnym momencie zeszła na temat czytelnictwa, a konkretnie czytelnictwa kolegi, bo kolega chce zacząć czytać. A że już cała klasa wie, że prowadzę bloga książkowego (w tym momencie pragnę pozdrowić koleżanki, które "niechcący" wygadały się na godzinie wychowawczej), kolega - nazwijmy go M. - po pomoc przyszedł do mnie (no dobra. to też nie do końca tak. w klasie jest jeszcze kilka osób o hipotetycznie podobnym guście do M., ale ja po prostu byłam pod ręką. i to przeze mnie w ogóle doszliśmy do kwestii książek. więc jakby obowiązek spadł na mnie).
Sądziłam, że zadanie nie będzie zbyt trudne - na podstawie rozmów o filmach i serialach (ach, te nasze poniedziałkowe przedinformatyczne rozmowy <3) oraz paru pytań o wcześniej przeczytane pozycje, wynikało, że gust raczej podobny do mojego, więc będę mogła pożyczyć swoje książki, by później zamęczać M. rozmowami na temat moich perełek (tu bardzo pasowała by emotka z facebooka kryjąca się pod znakami " 3:) ". tylko nieco bardziej złowieszcza *evil laugh*). Tak więc zaczęłam rozglądać się po pokoju, w poszukiwaniu odpowiednich tytułów. Oczywiście trzeba było odsiać trudniejsze i bardziej wymagające tytuły. Było ich przytłaczająco mało. Z racji, że to jednak facet, trzeba było odsunąć na bok również babskie fantasy, którego miałam zaskakująco dużo. Wyłączając ze zbioru pozycje młodzieżowe... No cóż. Z 140 tytułów, zostało jakieś 50, które wchodzą w skład ok. 9 serii + kilka wolnych książek. W tym momencie na pomoc przyszli Dada, Maciek i Ilajla, za co całej trójce serdecznie dziękuję.

W tym momencie zaczęłam się zastanawiać czy aby na pewno czytam tak dobre i wymagające książki, jak myślałam. Usiadłam więc na moim łóżku, przybrałam pozę a'la "Myśl, Puchatku, myśl" i... myślałam. A w trakcie tych rozmyślań wpadłam na pomysł, by to moje doświadczenie zawrzeć w słowach i się nim z wami podzielić na blogu (wpływ mogła też mieć książka  "Ludzie to idioci!", w której autor stara się wskazać odpowiednią drogę do zmian w życiu czytelników i poprowadzić ich do sukcesu (recenzja soon). Poddałam się temu, a że OJ wpisałam na listę rzeczy dla mnie ważnych, czas odkurzyć bloga i upiec dwie pieczenie na jednym ogniu.) W trakcie przygotowań wpadłam na pomysł zdjęcia, które mogłabym dodać do wpisu, a stąd było już bardzo blisko, do tego, co za chwilę wam zaprezentuję.

Na moim własnym przykładzie uświadomiłam sobie, że osób zdeklarowanych tylko i wyłącznie na jeden gatunek książkowy nie jest tak dużo, jak można by się spodziewać. Wiadomo, że każdy ma jakiś tam swój ulubiony, ale nie ogranicza się tylko do niego. Cała zabawia polegać więc będzie na zrobieniu zdjęcia książek, reprezentujących mniej więcej twój gust. NIE BÓJMY SIĘ POKAZAĆ CO CZYTAMY! Miło by było, gdybyś i Ty, potencjalny uczestniku zabawy, widniał na tym zdjęciu. W końcu są to książki opisujące właśnie Ciebie! Nie mniej jednak, jeśli nie masz ochoty udostępniać swojej twarzy w internetach, nie będę mieć nic przeciwko.

Przepis na Twoje zdjęcie:
1. Wstań z tego, na czym właśnie siedzisz
2. Rozejrzyj się po swoim pokoju/domu/mieszkaniu/biblioteczce w poszukiwaniu książek, które lubisz bardzo, lubisz tak zwyczajnie i takich, które czytasz od czasu do czasu
3. Wybierz te, które najbardziej pasują do akcji (nie ma konkretnych kryteriów. jedna książka może opisywać kilka kategorii na raz, ale również jeden gatunek może być rozdrobniony do tego stopnia, że opisywać go będzie kilka książek, bo każda ma coś, czego nie ma ta druga. tylko od Ciebie zależy, co chcesz pokazać)
4. Zgromadź je w jednym miejscu
5. Zrób zdjęcie (możesz również poprosić innych o pomoc, kiedy sam będziesz ustawiać się do zdjęcia)
6. Stwórz nowy post na blogu, w który wkleisz zdjęcie
7. Opisz książki, które się na nim znajdują (tytuł, autor, powód dlaczego właśnie ta książka). Może mieć to formę listy, tekstu ciągłego, komentarzy na zdjęciu - co tylko sobie wymarzysz.
8. Wyzwij kolejnych blogerów! Opublikuj. I ciesz się rezultatami.

A o to moje zdjęcie:


Może uporządkujmy je trochę gatunkowo: "Zwiadowcy" Johna Flanagana są przykładem młodzieżowego fantasy, u mnie reprezentują po prostu moje umiłowanie to książek osadzonych w czymś w podobie naszego Średniowiecza. "Przekraczając granice" Oksany Pankiejewej to hybryda wielowątkowego fantasy z udziałem elfów, magów, paladynów itp, obyczaju i science fiction. Ponadto reprezentuje literaturę wschodnioeuropejskich pisarek. "Zawód: Wiedźma" Olgi Gromyko również znalazło się ze względu na płeć i pochodzenie autora, ale także jest przykładem fantasy opartego na mitologii słowiańskiej. "Czarodzicielstwo" Terry'ego Pratchetta jako humorystyczne prześmiewcze fantasy. "Front burzowy" Jima Butchera znalazł się na zdjęciu nie tylko z powodu etykietki "urban fantasy", ale również mojej miłości do dżentelmenów ratujących świat i kryminału. "Błękit szafiru" Kerstin Gier to lekkie, odprężając młodzieżowe paranormal romance, które lubię czytać od czasu do czasu. Ach! No i oczywiście podróże w czasie! "BZRK" Michaela Granta to przykład sci-fi opisującego niedaleką przeszłość. Na zdjęciu także ze względu na cybernetykę. Szaleńców. Nowy Jork. I autora. "Wurt" Jeffa Noona to również przyszłość - tym razem bliżej niezdefiniowana. Psychodeliczna, narkotyczna opowieść oparta na klasycznych motywach. Zmuszająca do myślenia. Obecność "Wurta" daje wyraz mojej fascynacji brytyjskimi twórcami i uwielbieniu serii wydawniczej "Uczta wyobraźni". "Rozgwiazda" Petera Wattsa reprezentuje moje umiłowanie do powieści, gdzie anty- i aspołeczni bohaterowie odizolowani są razem od reszty świata (innym przykładem jest m.in. "GONE" Granta). Lub też moją miłość do sci-fi posiadającego dość ciemną i mroczną aurę. A na koniec "Cyberiada" Stanisława Lema. Bo Lem. Bo science fiction. Bo polskie. Bo roboty.

Jako, że podejrzewam, że wyjdzie z tego coś w rodzaju tych wszystkich blogowych wyzwań i łańcuszków, takie akcje nie mogą obyć się bez nominowania kolejnych blogerów. W takim przypadku imiennie nominuję Sihhinne, Nadeine i Maćka, a nieimiennie wszystkich, którzy mają ochotę pokazać światu swój gust literacki :).

Mam nadzieję, że zasady są jasne. Jeżeli nie, chętnie odpowiem na pytania.
Enjoy!

sobota, 14 września 2013

Jeff Noon - Wurt

Zajrzyj do głowy obcego człowieka. Przejdź się skąpanymi w deszczu ulicami wraz z ekipą malkontentów naszprycowanych najsilniejszym narkotykiem, jaki można sobie wyobrazić. Tyle że piórka Wurta nie są zabawką dla mięczaków. Jak powiada tajemniczy Kot Gracz: „Bądź ostrożny, bardzo ostrożny”. Lecz Skryba go nie słucha. Chce odszukać utraconą miłość. Wyrusza na poszukiwania Żółci – najsłynniejszego, może wręcz mitycznego piórka. Skoro zaś ma do czynienia z najsilniejszym narkotykiem na świecie, musi być przygotowany na porzucenie rzeczywistości, w której żył dotychczas.


"Są rzeczy ważniejsze od innych, i nic nie poradzę, że czyni mnie to złym."

Za każdym razem, gdy zabieram się na którąś z książek z MAGowego cyklu "Uczty Wyobraźni", towarzyszy mi pewnego rodzaju strach i niepewność. Do tej pory z ową serią spotkałam się kilka razy i każdy z tych razów był naprawdę fantastyczny i zapadający w pamięć. Czasem nawet nieco za mocno, biorą pod uwagę, że po lekturze "Trojki", która mimo wszystko mi się bardzo spodobała, starałam się trzymać od "Uczty..." daleko. Gdy więc "Wurt" ostatecznie trafił w moje ręce, jednocześnie pełna obaw, zniecierpliwiona i podekscytowana wzięłam się za lekturę pierwszej i wcale nie takiej nowej powieści Jeffa Noona.

"Idę po was, wy wszyscy, których straciłem."

Jeśli liczycie na to, że "Wurt" będzie leniwą, narkotyczną, jaskrawą, przepełnioną górnolotnymi porównaniami czy sentencji, których nie powstydziłby się sam Paolo Coelho, i nieco poza granicami rozumu czy zdrowego rozsądku, czyli taką, na jaką wskazywałby opis, mówiący o świecie na haju, książką, możecie, Kiciusie kochane, od razu odłożyć ją z powrotem na półkę w księgarni, jeżeli jej jeszcze nie kupiliście. A jeżeli ten tak bardzo intymny akt dla książkoholików zaistniał, no cóż... Albo musicie się pogodzić, że wydaliście pieniądze w błoto, albo zrobić komuś niespodziankę i "Wurta" swojemu bliźniemu sprezentować. At, Kocicy na przykład. Kocica się nie obrazi za jeszcze jeden egzemplarz - Kota i Kociątek nigdy jej nie dość. Istnieje jeszcze trzecia możliwość... Przełamać barierę pierwotnego wrażenia po opisie i jednak książkę przeczytać. Muszę was jednak ostrzec: jeśli zdecydujecie się na lekturę "Wurta" musicie pożegnać się z myślą, że żółte piórka będą się wam kojarzyło wyłącznie z kanarką Tweety ze słynnej kreskówki; gdy zobaczycie psa, nie będzie wam przechodzić na myśl jak mogłaby wyglądać jego hybryda z, powiedzmy, robotem czy człowiekiem; a przede wszystkim, że będziecie życzyć starszej pani w śpiączce, by się wybudziła jak najszybciej. Właściwie, to będziecie jej życzyć, by w tej śpiączce wytrwała jak najdłużej. I żeby, broń Boże, nie umierała. Choćby nie wiadomo co.
Ale przede wszystkim, Kiciusie, pamiętajcie, że "Wurt" to Żółć w najczystszej  postaci. A żółcie nie mają opcji odskoku.
Bądźcie bardzo, ale to bardzo ostrożni.
Kocica was ostrzegła.

"W imię tego, co utraciłem i co zyskałem, część tej opowieści poświęcam tobie, Bridget. Gdziekolwiek teraz jesteś."

Ponieważ jestem bardziej wyrozumiała niż Kot, ostrzegę was jeszcze raz, Kiciusie. Bądźcie cierpliwi. I inteligentni. I zachowajcie zimną krew. Kiedy zaczniecie lekturę "Wurta", Wurt połknie was natychmiast bez żadnego okresu przejściowego. Zostaniecie wyrzuceni w sam środek wydarzeń, bez jakiegokolwiek przygotowania. Zaleje was ogrom terminów, osób, stworów i zdarzeń. Zachowajcie spokój. Bo tylko najspokojniejszy, najinteligentniejsi i najcierpliwsi przetrwają. Bo Alicja wie najlepiej jaki jest Wurt, więc stworzyła dla was Kota. By Kot nad wami czuwał. Powie on wam wszystko, co chcecie wiedzieć. Ale w swoim czasie. Nie prędzej. I nie później. Kiedy nadejdzie czas, nadejdzie i Kot. Czekajcie. I bądźcie czujni.

"Na niektóre rzeczy trzeba czekać całe życie, i część tej opowieści poświęcona jest tobie, Tristanie."

Z racji, że Kocica ostatnio większość czasu poświęca na przygotowania do ustnej matury z j. polskiego (i pisemnej z fizyki. I na robienie pracy domowej z matmy... Ale to akurat mniej ważne w tym momencie), stała się ostatnio bardzo wrażliwa na wszelkie motywy i odniesienia do literatury wieków przeszłych. Jako, że jest jednak rok z nauką w plecy, a ma jeszcze dwa lata pracy przed sobą, większości rzeczy w "Wurcie" nie wyłapała (a jest pewna, że jest ich tam od groma), co jednak nie przeszkodzi jej podzielić się z Kiciusiami tym, co mimo wszystko znalazła.
Pierwsze, które przychodzi człowiekowi na myśl zaraz po przeczytaniu "Wurta" to oczywiście nawiązania do Alicji z krainy Czarów. Jeżeli kiciuś nie domyślił się tego, po obecności Kota (Gracza), to w głowie powinno mu się nieco rozjaśnić, kiedy ów Kot (Gracz) powołał się na Alicję, jako istotę najwyższego stanu i matkę wszelkiej rzeczy. Jeśli jednak nawet to nie rozgoniło ponurych chmurek znad twojej główki, kiciusiu, odsyłam do wiki, gdzie dowiesz się, że Automated Alice, trzecia powieść Noona z uniwersum Wurta, jest jednocześnie "triquelem" (jak lubi mawiać sam autor) do Alicji z Krainy Czarów i "preprequelem" (jak lubię mawiać ja) do pierwszej swojej powieści.
Drugim odniesieniem (i z resztą dość naciąganym; sama bym w życiu na to nie wpadła, bo, muszę się przyznać, to znalazłam przez przypadek w internecie) jest związek Skryby i Desdemony z Orfeuszem i Eurydyką. Na swój zakręcono-wurtowy sposób ma to nawet sens. Długie poszukiwania Skryby na powrócenie Desdemony do "życia" i (1.spoiler!) ich "rozminięcie się" pod koniec książki, może nieść pewne podobieństwo do w/w mitologicznej pary, ale wydaje mi się nie wielkie i, jak już wcześniej powiedziałam, nieco naciągane.
Kolejnym dość naciąganym odniesieniem jest nadanie bohaterom ważnym, acz raczej drugoplanowych, imion "Tristan" i "Desdemona", ale chyba oprócz tych właśnie imion, nic ich ze swoimi pierwowzorami nie łączy. (2.spoiler!) No chyba, że ucinanie dredów przez Tristana po śmierci ukochanej Suzie można podciągnąć pod przenośnię śmierci. Wtedy już trochę bardziej.
"To wam, Mandy i Żuku, Skitrowcom, poświęcam część tej opowieści."

Ostatnim już przeze mnie samodzielnie odnalezionym odniesieniem do klasyki jest Skryba jako bohater przejawiający się zespołem cech werterycznych. Ponieważ już samo to stwierdzenie jest wystarczająco dużym spoilerem, nie będę już ich dalej ukrywać w tym akapicie. No chyba, że któryś kiciuś jeszcze nie wie kim jest Werter. Wtedy taki kiciuś może radośnie pominąć następujące ustępy recenzji, aż do następnego cytatu, bo i tak będzie rozumieć piąte przez dziesiąte.

Primo - uczuciowość. No cóż... Może Skrybie daleko do gwałtownej uczuciowości Wertera czy choćby Lotty, ale w tym psychodelicznym futurystycznym Manchesterze, który przedstawił nam autor, a w którym dane było żyć głównemu bohaterowi, był on z całą pewnością osobą najbardziej uczuciową.
Secundo - świat postrzegany przez pryzmat marzeń i poezji. Poezji to może nie, ale... Bycie non stop pod wpływem Wurta (czyli połączenie marzeń, snów i koszmarów w nie do końca odpowiednich proporcjach) czy też pragnienie bycia w Wurcie przez cały czas, bo Desdemona, można tu spokojcie podciągnąć.
Tertio - zamiłowanie do natury, przyrody. Zanim mnie o cokolwiek oskarżycie (szczególnie o rzucanie bezpodstawnych porównań do Wertera na prawo i lewo), przypomnijcie sobie Manchester w "Wurcie". Jak Skryba miał kochać ten szary i ponury świat, w którym WSZYSCY ćpają, by się od niego uwolnić? Nie da się, kociaki. Nie da się. Z resztą wam też wasz świat do końca nie podoba, skoro poświęcacie tyle czasu na czytanie książek, granie w gry i oglądanie telewizji, zamiast przespacerować się miejskmi i podmiejskimi uliczkami. Podobnie więc zaś czyni Skryba, który, o ile dobrze pamiętam, kiedy spotkał się w jednym z wurtowych snów z Desdemoną w miłym, zielonym,  pogodnym miasteczku, zachwycał się nad każdym kwiatkiem i drzewkiem.
Quatro - kult miłości. Podobnie jak z uczuciowością. Z resztą, kiciusie, heloł, oddał swoje życie za Desdemonę. Tak bardzo ją kochał. Hmmm?
Quinto - umiłowanie dzieci. No dobra. Cofam to, co powiedziałam przy naturze. Nie wszyscy ćpają. Wurtem zaciągają się jedynie dorośli, staruszkowie i młodzież. Dzieci natomiast, jak to dzieci w książkach, są niewymownie niewinne i nieskalane narkotykiem. Toteż nic dziwnego, że Skryba raczej nie za często ma z nimi kontakt. W pewnym momencie pojawia się jednak przy boku Skryby ktoś taki jak Skierka i choć dziecię nie ukończyło nawet 10 lat, przez pewien okres cały swój czas spędzała ze Skrybą, który traktował ją jak młodszą siostrę - i chodzi mi o tą zdrową relację brat-siostra, a nie tę... wurtową :).
Sexto - bunt wobec świata. I nie tylko wobec tego psychodelicznego Manchesteru czy wurtowej rzeczywistości, ale również wobec meta- i wymiaru Kota Gracza. Bo stanięcie twarzą w twarz z Kotem nie jest rozrywką przeznaczoną dla pochmurnych potakiwaczy, którzy są zbyt słabi, by w ogóle chcieć coś zmienić w ich ponurym świecie.
Septimo - samotność i osamotnienie. ... Naprawdę muszę coś tu wyjaśniać?
Oc... *przełyka ślinę ze zdenerwowania i wypatruje zbliżającego się Śmierci*...tavo - samobójstwo. No dobrze, dobrze. Skryba może nie popełnia typowego samobójstwa, ani też nie pożycza od najlepszego przyjaciela i największego rywala zarazem pistoletów, na podobieństwo Wertera, jednakże oddaje swoje życie na rzecz życia Desdemony, przez co już na zawsze zostaje uwięziony w Wurcie. A właściwie nawet wyrzucony poza Wurta, tam, gdzie swoje miejsce ma Kot, Wąchający Generał i Alicja.

"- (...)wiem tylko, że ten świat jest piękny i że ty jesteś moim bratem, i że powinniśmy zostać tu na zawsze. Zrobimy tak, Skrybo?
-Nie."

Ojoj. Troszkę mi się rozpisało. A ja nawet nie liznęłam Okruchów z Pałacu Snów! Przecież to bardzo ważny prezent od naszego autora na XX-lecie istnienia Wurta!
Co mówicie, Kiciusie? Że Kocica powinna już dziś zejść ze sceny i powrócić później, w odpowiedniej chwili? Wziąć przykład z Kota? No dobrze, dobrze. Skoro tak uważacie...

Jeszcze tylko kilka słów podsumowania... Przecież nie można odejść tak bez pożegnania...

Ktoś* kiedyś powiedział: "Wurt” nie stracił nic ze swojej oryginalności i siły oddziaływania… Kiedy cały świat jest na prochach, jego obraz nie może nie być dystopijny, ale dzięki prawdziwym ludzkim uczuciom nie traci realizmu i wyróżnia się autentycznym pięknem, jak tęcza odbita w kałuży ropy… „Wurt” był lekturą obowiązkową w 1993 roku i pozostał nią w 2013." Zgadzam się w 100%. Zaczynając od świata na prochach (honestly, to właśnie dzięki temu sformułowaniu postanowiłam sięgnąć po książkę), przez autentyczne piękno i tęczę odpitą w kałuży ropy (to z kolei przypomina mi pewien dość typowy cytat z Wiedźmina z gwiazdami i ich odbiciem w jeziorze, którego od kilku tygodni za nic nie mogę sobie przypomnieć), po stwierdzenie, że "Wurt" był pozycją obowiązkową w 1993 i pozostał nią w 2013.
Ktoś kiedyś również powiedział (zapewne wydawca albo ludzie od marketingu, którzy wówczas nie wiedzieli, że takie chwyty nie zachęcają ludzi do lektury książki, a wręcz przeciwnie), że Noon to Philip K. Dick lat 90. Zawsze ciężko mi szło pisanie takich hiperbolizacji i za każdym razem niewyobrażalnie trudno mi było się z tym zgodzić, nawet jeśli tkwiło w tym ziarno prawdy.  Podejdę więc do tej sprawy nieco od innej strony. Czytałeś Dicka i ci się spodobał? Sięgnij po Noona. Czytałeś i nie bardzo przypadł ci do gustu? Sięgnij po Noona. Nie czytałeś? Nadal sięgnij po Noona.
I pamiętajcie, Kociaki.
Bądźcie bardzo, ale to bardzo ostrożne.

*SciFiNow /cytat z okładki książki i strony wydawnictwa

Autor: Jeff Noon
Tytuł: Wurt. Okruchy z Pałacu Snów
Seria: Wurt
Seria wydawnicza: Uczta Wyobraźni
Tłumacz: Jacek Manicki, Wojciech Szypuła
Liczba stron: 353
Wydawnictwo: MAG
Data wydania: 14 czerwca 2013

piątek, 16 sierpnia 2013



"Planet Earth. This is where I was born. And this is where I died. The first nineteen years of my life nothing happened. Nothing at all, not ever. And then I met a man called the Doctor. A man who could change his face. And he took me away from home in his magical machine. He showed me the whole of time and space. I thought it would never end..."



Po wydarzeniach na statku Station Games, Rose Tyler (Billie Piper) postanawia towarzyszyć zmienionemu, a jednak nadal znajomemu Doktorowi (David Tennant) w trakcie podróży TARDISem, statkiem kosmicznym przemierzającym czas i przestrzeń pod postacią niebieskiej butki policyjnej. Dzięki nim, dziewczyna będzie mogła spotkać się ze starymi "znajomymi", poznać starą towarzyszkę Doktora, Madame de Pompadour lub legendarnego K-9, zobaczyć Cybermanów, obserwować z bliska bieg ze zniczem olimpijskim z Londynu 2012 czy stanąć oko w oko z Szatanem i demonami przeszłości. A przede wszystkim - znaleźć miłość i ją bezpowrotnie utracić.

To już chyba wchodzi mi się w nawyk - pisanie o poprzednim sezonie serialu, chociaż bieżący dobiega/dobiegł końca. Miesiąc po miesiącu. I obejrzenie całego sezonu w ciągu miesiąca.
Dziś, 7 sierpnia, kiedy zaczynam pisać ten post, jestem już po najlepiej ocenianym odcinku całego nowego Doktora Who. Przede mną dwu- i pół godzinny (3 odcinki! What the hell?!) finał sezonu z moim ukochanym Jackiem Harkness, w którym Martha... No cóż. Nie o tym dzisiaj. Dziś o moich, jakby to powiedzieli tumblrowcy, babies  - Dziesiątym Doktorze i Rose Tyler, czyli sezon 2." nowego" Doktora Who.

"My name is Rose Tyler and this is the story of Torchwood. The last story I'll ever tell. This is the story of how I died."


Moja opinia o poszczególnych odcinkach w skrócie:

00. The Christmas Invasion - pierwszy odcinek w nowym wcieleniu, a Doktor już znajduje sobie wrogów. Jeden z najdziwniejszych odcinków sezonu. Nie bardzo przypadł mi do gustu, ale to może dlatego, że to był mój pierwszy kontakt z Davidem Tennantem i Dziesiątym Doktorem.
01. New Earth - czyli pierwsze spotkanie z kotoludzkimi siostrami. Było kilka(naście) ciekawych scen, szczególnie podobała mi się ta, gdy lady Cassandra non stop zmieniała ciała, ale moim zdaniem, odcinek jakoś specjalnie nie powalał na kolana.
02. Tooth and Claw - pierwszy odcinek nowego sezonu, który mi się bardzo spodobał. Były wilkołaki, była królowa Wiktoria, było Torchwood (a Torchwood = Jack Harkness, więc... :D), było pasowanie na lorda i lady, były książki. I śmiech Doktora z Rose. Więcej mi do szczęścia nie potrzeba :).
03. School Reunion - epizod przypominał mi nieco jeden z odcinków "Tajemniczych opowieści Moville'a", które oglądałam w dzieciństwie. Ani K-9 (uwielbiam te roboty z lat 80. :D), ani Sarah Jane nie przypadali mi do gustu. Jedynie chyba obecność Mickey'go i jego porównywanie do robotycznego psa ratuje odcinek.
04. The Girl in Fireplace - cuuuuuuuuuuuudo! Jeden z najlepszych odcinków Doktora. Z resztą, nie powinnam się dziwić - scenariusz: Steven Moffat :3
05./06. Rise of the Cybermen & The Age of Steel - Ach ci starzy blaszani wrogowie Doktora... :). Poza tym jest Peter, jest dwóch Mickey'ów, jest ich babcia, nie ma Jackie, są inne wymiary - dla mnie bomba :). Btw... Bardzo ładne wprowadzenie do finału.
07. The Idiot's Lantern - i właśnie dlatego nie należy oglądać telewizji! Odcinek troszkę dziwny, ale Doktor i Rose... Ach... Ciekawy :).
08./09. The Impossible Planet & The Satan Pit - baaaaaaardzo mi się podobał. Po pierwsze - statki kosmiczne i krańce wszechświata? Moje klimaty :D. Po drugie: Doktor i Rose. Przede wszystkim Rose.
10. Love & Monsters - dla wielu najgorszy odcinek. W całym serialu. Mi się bardzo podobał. Miło obejrzeć coś jedynie pośrednio związane z Doktorem, jednocześnie nie porzucając serialu. Jestem na tak.
11. Fear me - dla mnie geniusz, choć i w tym przypadku słyszałam, że odcinek jeden z gorszych. Urzekł mnie HORROR i demony przeszłości w jasnych, ciepłych barwach scenerii. I niezwykle wystraszył Londyn w 2012. Bo choć był z przyszłości (odcinek z... 2006?), był... bardzo nasz.
12./13. Army of Ghosts & Doomsday - najgorsze i jednocześnie najlepsze odcinki Doktora ever. Dobre, bo są dobre. Szczególnie Doomsday, ale... JAK RUSSELL T. DAVIES MÓGŁ TO ZROBIĆ?! Nigdy mu tego nie wybaczę... Never. Like ever.

A teraz troszkę bardziej szczegółowo :) :

Czyli kilka spostrzeżeń odnoście serialu.

Po pierwsze - Doktor


W poprzednim sezonie mieliśmy do czynienia z Christopherem Ecclestonem w roli Dziewiątego Doktora. Wspomniałam wtedy, że do... specyfiki zarówno głównej postaci jak i aktora musieliśmy przed dłuższy czas się przyzwyczajać, jednak i tak ostatecznie wszyscy pokochaliśmy Dziewiątego i Chrisa. Z kolei kiedy zaczynałam drugi sezon, w którym pojawił się David Tennant z nowym wcieleniem, miałam wrażenie, że ten proces przebiegł szybciej, co za tym idzie również... Gwałtowniej. Od pierwszego (a właściwie od zerowego) odcinka zostaliśmy wrzuceni na głęboką wodę w postaci szaleństwa, dziwactwa, inteligencji, specyfiki i impulsywności głównego bohatera*. Dzięki temu musieliśmy szybko się przyzwyczaić do takiego charakteru Doktora, abyśmy już przy trzecim-czwartym odcinku czuli się, jakby wcześniej nie było żadnego innego.

*i Davida? W końcu ten człowiek też nie jest do końca normalny... :D

Po drugie - Rose Tyler

Przy poprzednim moim poście o serialu przy temacie towarzyszy Doktora, celowo odsunęłam na bok postać Rose. Z kilku powodów. Primo: nie chciałam wydłużać niemiłosiernie posta. Secundo: Musiałam napisać o Jacku, a przecież Jack nie może dzielić się miejscem z kimkolwiek. Tertio: podczas pisania tamtego wpisu byłam już po 2. sezonie, więc wiedziałam, że lepiej poświęcić Rose trochę więcej miejsca, niż marne trzy linijki.
Szczerze powiedziawszy... Rose na początku nie za bardzo przypadła mi do gustu. Dziewiętnastoletnie blond dziecię prowadzące sklep odzieżowy w centrum Londynu? Porzucające wspaniałego chłopaka (Mickey! :D) dla faceta, którego ledwie zna? Narażająca na niebezpieczeństwo bliskich dla kogoś, kto jej się nawet nie przedstawił. Osoba, która ledwo ogarnia otaczający ją świat, żyjąca z dnia na dzień bez konkretnego celu, MA ZOSTAĆ TOWARZYSZKĄ DOKTORA?! Guys, na prawdę?
Szybko jednak nadeszło "The Unquiet Dead", nieco później "Father's Day", dwuodcinkowe "The Empty Child" no i finał pierwszego sezonu. We wszystkich tych opowieściach Rose udowodniła, że bardzo szybko potrafi się przyzwyczaić do wciąż zmieniającej się wokół rzeczywistości, a rola towarzyszki w podróży Doktora jest jej wręcz przeznaczona.
I w sumie nie tylko w podróży.

Im dłużej o niej myślę, pisząc ten post, tym gorzej znoszę zakończenie finału drugiego sezonu i gorzej reaguję na kolejne takty tematu z Doomsday. Jeśli nie chcecie skończyć ze złamanym sercem, tak jak ja, nie oglądajcie ostatnich odcinków


Po trzecie - roboty

Jestem strasznie rozdarta w tej kwestii.
Z jednej strony to rozczulające, że twórcy "nowego" Doktora tak bardzo trzymają się kanonu.
Z drugiej - niby czemu mieliby się nie trzymać? Przecież to wciąż ten sam "Doctor Who" z 1963r. Doktor bez Daleków, Cybermanów i... K9 nie byłby taki sam.
Z trzeciej - rozbrajające są momenty, w których efekty specjalnie sięgają zenitu (tak a`propos, bardzo dobre. Znacznie lepsze niż w 1. sezonie) i nagle na scenę wchodzi taki Dalek albo Cyberman. Oczywiście, są ładnie odpicowani, twórcy robili co mogli, by ich dopasować do współczesnego Doktora, ale... Byli oni imponujący 50 lat temu, gdy powstawali. Dzisiaj już niekoniecznie...
Nie mówię, że to bez sensu, że twórcy Doktora z 2005 roku postanowili powrócić do starych wrogów rasy Władców Czasu. Bez sensu byłby ten serial, gdyby ich nie było. Po prostu chciałam nieco wylać swoje żale na ten temat i pokazać, jak bardzo Doktor zmienił się przez te 50 lat.

Dalek (lewo) i Cyberman (prawo)
Nie będę powtarzać z ostatniego wpisu, dla kogo jest ten serial - i tak już zbyt często powoływałam się na niego w tym poście ;). Poza tym - niewiele się w tej materii zmieniło.
Mam tylko jedną małą prośbę dla tych, którzy postanowili rzucić oglądanie Doktora Who po pierwszym sezonie - proszę, spróbujcie wrócić do tego serialu i obejrzeć chociaż kilka pierwszych odcinków drugiego sezonu. Może a nóż widelec, wam się jednak spodoba? A jeśli nie... No cóż. Zrozumiem, nie wasze klimaty. Ale podziękuję, że chociaż spróbowaliście.




wtorek, 6 sierpnia 2013


Kelsey nie pozwoli na to, by jeden błąd zrujnował jej życie. Owszem, wyleciała z poprzedniej szkoły, a jej dawni przyjaciele zamilkli, ale to jeszcze nie koniec świata. Teraz, w nowym liceum, dziewczyna koncentruje się przede wszystkim na nauce i stara się nie powtarzać dawnych błędów.
Isaaca wyrzucono z tylu szkół, że on sam nie potrafi ich policzyć. Jako syn senatora jest pod wnikliwą obserwacją. Concordia High to jego ostatnia szansa – jeśli i tu zawiedzie, wyląduje w placówce z internatem.
Już przy pierwszym spotkaniu Kelley i Isaac wywierają na sobie ogromne wrażenie. Ona ma go za utytułowanego dupka. On traktuje ją jak zadzierającą nosa snobkę. Ale mija trochę czasu i niechęć przeradza się w fascynację. Problem w tym, że świat nie jest doskonały. Kelley i Isaac mają swoje sekrety i choć są w sobie naprawdę zakochani, jest coś, co może zrujnować ich związek – prawda.

Chociaż pisząc recenzję "Pauli..." mówiłam, że po obyczaje sięgam równie chętnie jak po fantastykę, nie da się ukryć, że mimo wszystko jestem zagorzałą fanką tego drugiego gatunku. Moje przekonanie, że obyczaj też dobra książka wzięło się stąd, że raczej stawiam na rodzime autorki, które są szerzej znane polskim czytelniczkom, a wiadomo - co polskie to dobre ;). Od tamtego czasu jednak troszkę się zmieniło ponieważ... jakby to powiedzieć... "Piosenki dla Pauli" skutecznie odstraszyły mnie od zagranicznych obyczajów. Jednakże po kilku(nastu) tygodniach rozmyślań postanowiłam zaryzykować i zaopatrzyć się w dwa, wówczas nowe, obyczajowe pozycje od Jaguara - "Nie mogę powiedzieć ci prawdy" i "Dziewczyna, która chciała zbyt wiele". Dzisiaj postanowiłam się wypowiedzieć na temat pierwszej pozycji, pióra Lauren Barnholdt, autorki, którą część polskich czytelników już zna (z pozycji, po które wolałam nie sięgać. Tym większe były moje obawy związane z lekturą jej najnowszej powieści), a z którą ja spotykam się po raz pierwszy.

*stop*
...

*pięć minut później*
...

*dwanaście minut później*
...

*dwadzieścia minut później, tuż po karmieniu kota*

Przeglądając swój egzemplarz "...prawdy" w poszukiwaniu natchnienia lub choćby zalążka pomysłu* na tę recenzję**, do głowy wpadła mi jedna jedyna myśl. "Dobre złego początki". Bohaterowie książki - Kelsey i Isaac - przekonali się o tym aż za dobrze.
Bo czym jest kilka niewinnych kłamstewek, służących wyłącznie do delikatnego wykorektorowania swojej historii? Takich dosłownie malutkich - czemu zmieniło się szkołę, która to już z kolei, jacy są rodzice czy ilu/ile miało się byłych...Przecież nikt nie będzie sprawdzał takich drobnostek... No i na tym właśnie polega wic życia, że los potrafi okrutnie sobie z nas zażartować, dzięki czemu przez ów kilka drobnych kłamstewek możemy zostać wylani ze szkoły z wielkim hukiem!

Takie przynajmniej miało być założenie. Bohaterowie z każdym kolejnym kłamstwem mieli brnąć przez bagno, by w pewnym momencie uznać, że niemożliwy jest już powrót, że "nie można powiedzieć (już) prawdy". Tymczasem... Finał, oczywiście, był wybuchowy i przez większość książki w żaden sposób nie mogłam się domyśleć, co takiego mogło doprowadzić do sytuacji, w której obojgu bohaterom groziło wydalenie ze szkoły. Nie mogłam, bo kłamstewek, ukrywających tytułową Prawdę było tylko, co kot napłakał, a może i mniej. Pod tym względem na książce totalnie się zawiodłam. Ale, ale! zniechęcony już zapewne lekturą "...prawdy" czytelniku - to jeszcze nie koniec dzisiejszego wpisu.

Nie ma róży bez kolców. To prawda - "Nie mogę powiedzieć ci prawdy" posiada parę wad (m.in. to, że stanowczo jest zbyt krótka!), ale nie powinniśmy zapominać również o zaletach, których przecież nie zabrakło.

Teoretycznie. I właściwie w tym przypadku praktyka niewiele się różni od teorii, tylko... Czy przewiduje ona, że czytelnik po kilku miesiącach od zakończenia lektury o nich zapomina?
Trochę wstyd się przyznać, ale tak właśnie jest. Pamiętam, że książka wcale nie była taka zła, poniekąd nawet przyjemna i w pewnych aspektach interesująca, ale... Gdybyście poprosili mnie o konkretne przykłady, za nic bym sobie żadnego nie przypomniała. I nie - przewertowanie książki po raz tysięczny nic nie da.

Jak więc, jak można zauważyć, "Nie mogę powiedzieć ci prawdy" nie zapada jakoś szczególnie w pamięć, nie skłania do głębszych przemyśleń, nie sprawia, że nie możemy się od niej oderwać. Jest za to pozycją idealną do poduszki po ciężkim dniu w szkole w przerwie między jedną a drugą lekturą.
Jeśli chodzi o moje osobiste odczucia względem książek podobnych do "Nie mogę powiedzieć ci prawdy" - było miło przeczytać coś całkiem innego niż do tej pory, ale również nie czuję, żeby takie "odskoki" zdarzały się częściej. Jeżeli zaś chodzi o tę konkretną pozycję od Lauren Barnholdt - nie mam jakoś specjalnie poczucia, że zmarnowałam czas na tę książkę. Ale również nie wydaje mi się, bym częściej po książki tej autorki.

* zmagania z napisaniem recenzji znajdziecie TU
** a czemu w cudzysłowu - odsyłam TU

Autor: Lauren Barnholdt
Tytuł: Nie mogę powiedzieć ci prawdy
Seria: [Grzbiet w kolorze (seria wydawnicza wyd. Jaguar)]
Tłumacz: Natalia Mętrak
Liczba stron: 323
Wydawnictwo: Jaguar
Data wydania: październik 2012

Za możliwość zrecenzowania książki serdecznie dziękuję Wydawnictwu Jaguar :).

czwartek, 4 lipca 2013

Mam bardzo, ale to bardzo złe przeczucia.
Nie powinnam tego wrzucać. Czuję to.
No ale cóż - słowo się na facebooku rzekło, więc video- trza wrzucić do sieci.

Nie rzucajcie pomidorami, pliiis :)






Autor: Dan Wells
Tytuł: Nie jestem seryjnym mordercą
Seria: Nie jestem seryjnym mordercą
Tłumacz: Maria Makuch
Liczba stron: 254
Wydawnictwo: Znak emotikon
Data wydania: 9 stycznia 2012

piątek, 28 czerwca 2013

Stosik - odsłona 13. (3/2013)

Pamiętam mój pierwszy stosik - był troszkę skromny ilościowo, ale każda z tych książek była dla mnie baaardzo baaardzo ważna. Pamiętam jak galowym stroju leciałam do Empiku (jeszcze do starego, bo galeria handlowa nie była jeszcze otworzona), by odebrać ukochanych "Zwiadowców", wróciłam do domu, złapałam aparat i zaczęłam pstrykać zdjęcia. Nie zważając na krzyki rodzinki ("ZDEJMIJ JUŻ TĘ KOSZULĘ! POGNIECIESZ JĄ!"), zasiadłam przed komputerem i zaczęłam opisywać najlepsze zdjęcie, jakie udało mi się zrobić. Dopiero gdy zaczęłam kończyć wpis dotarło do mnie, że TO JUŻ KONIEC! WAKACJE! HOLIDAYS! VAKANTIE! KANIKUŁY! Bo 22 czerwca 2011 był bardzo ważnym dniem - dniem zakończenia roku szkolnego.
Rok później wyglądała trochę inaczej - stosik planowałam na sobotę, bo w piątek niemal zaraz po szkole mieliśmy iść do kolegi na pożegnalnego grilla. Kiedy wpadłam do domu, zauważyłam na swojej ławie paczuszkę od Fabryki Słów i uznałam, że muszę, NO MUSZĘ PO PROSTU, wam się książkami pochwalić, więc nie zważając na ból nóg, rąk i innych części ciała, chwyciłam telefon, pstryk!, pstryk!, i logujemy się na bloggera.
W tym roku sytuacja przedstawia się z lekka inaczej - rok: 2013; miesiąc: czerwiec; dzień: 27 (czwartek). Nerwowo spoglądam na zegarek, by zdążyć przed powrotem rodziców z pracy. Trzeba posprzątać w pokoju, nim udam się na chóralne ognisko. Nauczyciele nieco wcześniej wypuścili nas ze szkoły, więc warto wykorzystać trochę czasu. Na stosik - bo na co innego? Jeśli nie dziś, to jutro już na pewno nie - grill u kolegi z klasy czeka :). Jenny genius jednak, więc zamiast napisać szybko i krótko słów na wstępie, rozpisuje się nad historią jennowskich stosików, która nikogo nie obchodzi ;).

Jednakże tradycja rzecz święta - choć post napisany w czwartek, opublikowany jest dziś. Tak na dobre rozpoczęcie wakacji!

Stosik dedykowany Sihh - najcudowniejszej siostrzyczce na świecie :). Bo poprosiła :).

 Na pierwszym zdjęciu literatura troszkę bardziej poważna. "Nowy wspaniały świat" Huxley'a i "Rok 1984" Orwella (wyd. Muza) zakupione w promocji z ramach naszego małego prywatnego wyzwania z Sihh :). Oba Lemy - "Solaris" oraz "Cyberiada" to prezent od najwspanialszej siostrzyczki :). "Samotny dom" Agathy Christie (wyd. Prószyński i S-ka) z pierwszej kaliskiej Wielkiej Wymiany Książek w Cafe Calisia. "Mistrz i Małgorzata" Bułhakowa i "Czas poza czasem" Dicka (wyd. Rebis) zakup własny w sępikowskiej promocji. "Atlas chmur" Mitchella (wyd. MAG) mam już ponad pół roku, ale dopiero teraz go odzyskałam po tym, jak pożyczałam ją wszystkim dookoła :D.


Na tym zdjęciu już lektura lżejsza i bardziej młodzieżowa. "Częściowcy" Wellsa i "Klątwa opali" Pierce (wyd. Jaguar) dostałam do recenzji. "Tak blisko..." Webber (również wyd. Jaguar) to wygrana w konkursie na "firmowym" blogu :). "Nie jestem seryjnym mordercą" i "Pan potwór" Wellsa (wyd. Znak emotikon) w ramach przygotowań do Partialsów. "Szamanka od umarlaków" Raduchowskiej (wyd. Fabryka Słów) - kolejny zakup w sępiku. Powinnam chyba pójść na jakąś terapię.




W tym roku mam ambitny plan przeczytać wszystkie szkolne lektury, przy czym większość w wakacje (wszyscy wiemy, że w roku szkolnym nie będzie chciało mi się ich czytać, a muszę je znać. Po prostu muszę). Tytuły, które już mi się udało znaleźć w domu, na zdjęciu :).

A obok troszkę mniej książkowo, a bardziej sentymentalnie. Assasin's Creed: Revelation i "Night vision" Imagine Dragons to prezent urodzinowy od moich najukochańszych przyjaciółek (kocham was, dziewczynki :**). Pocztówka z Marmaris (Turcja) oczywiście od najcudowniejszej siostrzyczki :). Holandia wraz z Amsterdamem to moje pamiątki po czerwcowej wizycie w tamtym rejonie.


A tu wszystkie zdobycze książkowe na jedynym zdjęciu. Cudo :3

Jak co roku nie pozostaje mi już nic innego, jak życzyć wam wszystkim gorących (czy tam chłodnych) wakacji, udanego wypoczynku, wielu przeczytanych książek, mnóstwa obejrzanych filmów i seriali oraz najwspanialszych chwil spędzonych z bliskimi. Ja tymczasem zmykam na wakacyjnego klasowego grilla :D.

FREEDOM!

czwartek, 30 maja 2013

Rose Tyler (Billie Piper), młoda ekspedientka w londyńskim domu towarowym, wiedzie monotonne i całkowicie przeciętne życie. Aż do nocy, której to sklepowe manekiny budzą się i próbują ją zabić. Jej życie ratuje dziwna osoba, nazywająca siebie Doktorem (Christopher Eccleston). Rose zostaje wciągnięta w gorączkową bitwę o zatrzymanie obcych przed inwazją na Ziemię i zniszczeniem ludzkości. Dowiaduje się, że jej nowy przyjaciel jest dziwniejszy nawet niż myślała, tak naprawdę Doktor jest obcym, podróżnikiem nazywanym Władcą Czasu, prawdopodobnie ostatnim ze swej rasy, który przemierza czas i przestrzeń w swoim TARDISie, walcząc ze złem gdziekolwiek je znajdzie. Jeśli będzie z nim podróżowała, będzie świadkiem śmierci Ziemi za 5 milionów lat, spotka Charlesa Dickensa (Simon Callow) w przeszłości i napotka formy życia i najeźdźców dziwniejszych niż kiedykolwiek myślała, że to możliwe. Tylko jedna rzecz jest pewna: to będzie wycieczka jej życia...

Nie raz i nie dwa (no dobra. Dwa) mówiłam wam, że nie lubię oglądać seriali. To znaczy... Do seriali jako takich nic nie mam, po prostu z reguły żal mi było czasu przesiedzianego przed ekranem komputera (powiedziała ta, która zaczyna świrować, gdy przez dwa dni nie wejdzie na internet...). Jednak jakiś czas temu w mojej głowie coś kliknęło, jakby ktoś odblokował zamek, i teraz nie widzę większego problemu w spędzeniu całego dnia oglądając coś na komputerze. Ot, na przykład, Doktora Who 2 maja 2013, zaraz po pierwszej przejażdżce rowerowej w tej... wiosny? Lata? Jesieni? Z resztą... nieważne.

No dobrze. Może to też nie do końca tak. Bo, powiedzmy, Glee nigdy bym nie oglądała przez cały dzień. Kłamczuch tym bardziej. Dresdena raczej też nie, mimo, że go kocham. Z HIMYM i Scrubs też byłoby ciężko. A jednak ten dzień, ów pamiętny 2 maja, który ochrzciłam moim osobistym Dniem Doktora Who, poświęciłam na obejrzenie 240 minut tego wspaniałego serialu, co jest niewątpliwie moim dotychczasowym rekordem (well... Skoro nie oglądam seriali, to raczej nie było mi trudno ustanowić jakiegokolwiek rekordu). Więc cóż mnie tak urzekło, że postanowiłam złamać swoje dogmaty książkoholika?

Po pierwsze - podróże w czasie, rzecz jasna. Swego czasu rzucałam się na każdą książkę związaną z tą tematyką, więc nic dziwnego, że obecność ów wątku jest dla mnie niezwykle interesująca w tym serialu.
Po drugie (które, z resztą, jest ściśle związane z pierwszym wyliczeniem)  - sci-fi. Kiedyś rzucałam się na podróże w czasie, obecnie mam fioła na punkcie szeroko pojętego kultowego science fiction. Bardzo liczyłam na Doktora w tej kwestii, i się nie przeliczyłam. Wcale a wcale :).


Po trzecie (aż dziwnie, że tak daleko. Przecież to najważniejszy element tego serialu!) - Doktor. Trzeba przyznać, że Christopher Eccleston jest specyficznym aktorem - charakterystyczne ruchy i mimika sprawiają, że z początku nie czujemy się zbyt... bezpiecznie, oglądając  impulsywnego człowieka, który potrafi znaleźć się w każdym miejscu na ziemi, w dowolnym okresie historycznym, tym bardziej, że z początku Doktor wcale nie wydaje się jakoś specjalne sympatycznym facetem. Z odcinka na odcinek jednak jego powłoka topnieje, dzięki czemu możemy zaprzyjaźnić się z miłym, wesołym, zabawnym i rozgadanym Doktorem. Muszę przyznać, że choć na początku było mi trudno przyzwyczaić się do takiego bohatera, później nie raz łezka w oku się zakręciła, gdy Doktor stawał w obliczu śmiertelnego zagrożenia.


Po czwarte - towarzysze Doktora. Wiem, że niektórzy mieliby ochotę powiedzieć: "Rose?! A co w niej jest niby takiego nadzwyczajnego?!", jednak tych czytelników pragnę jak najszybciej wyprowadzić z błędu. Rose faktycznie nie jest jakoś specjalnie interesująca. Nie na początku sezonu. W ogóle Rose bardziej zaczęłam lubić w 2 sezonie "Doktora" , więc o niej będzie później (co nie znaczy, że wcześniej też nie była dobra). Towarzyszem Doktora, który absolutnie podbił moje serce w pierwszym sezonie, jest Jack Harkness (John Barrowman) - no bo kto nie może polubić tego wiernego, odważnego i charyzmatycznego oszusta? Nikt, proszę państwa, nikt :).

Dla kogo jest ten serial? Z chęcią powiedziałabym, że dla wszystkich, ale to dość... obszerna grupa ;). Myślę, że "Doktor Who" to serial przede wszystkim dla osób, które lubią science-fiction, podróże w czasie i w kosmosie. Jest to pozycja obowiązkowa dla wszystkich, którzy interesują się kulturą brytyjską, bo serial na stałe się do niej wpisał. Jeżeli nie przepadasz za mentalnością "Mody na sukces" i lubisz bohaterów, których emocje nie są zmienne jak chorągiewka na wietrze, czym prędzej powinnaś/powinieneś zacząć go oglądać. Jeśli lubisz subtelny humor, to także serial dla ciebie. Jeżeli lubisz kształtowanie i interweniowanie w historię świata - "Doktor Who" jest dla ciebie pozycją idealną.

"-What is your name?
- I'm the Doctor.
- Doctor... Who?
- Exactly!"




I tak oto dobiegł końca nasz Fabrykowy konkurs :)
Nikogo raczej nie zdziwiło, że prawidłowa odpowiedź to "52 powody, dla których nienawidzę mojego ojca". Konkurs rozgryźliście bardzo szybko. Jestem pod wrażeniem tym bardziej, że z początku stawiałam na "Hard Eight" ;)

Premiera książki odbędzie się 19 lipca 2013
Do tego czasu musicie się zadowolić cudownym zwiastunem:

poniedziałek, 27 maja 2013

Ostatnia odsłona Fabrykowego konkursu. Muszę was pochwalić, bo bardzo szybko odgadliście prawidłową odpowiedź. Uwaga! - można ich udzielać jeszcze do północy! :)

JAKI TYTUŁ NOSI KSIĄŻKA, KTÓREJ NIEDOKOŃCZONĄ OKŁADKĘ PRZEDSTAWIAMY?

niedziela, 26 maja 2013

„Zagadka” to druga z czterech części cyklu „Księgi Pellinoru” australijskiej pisarki i dziennikarki Alison Croggon. Cykl ten opowiada historię Maerad, młodej dziewczyny, która z niewolnicy w górskiej wiosce staje się prawdziwą bardką. Bardowie tej krainy różnią się jednak od tych, do których jesteśmy przyzwyczajeni – są to raczej jakby magowie, których czary nieodłącznie związane są z muzyką. Dziewczynę od niewolniczego losu ratuje właśnie taki bard, Cadvan, który potem staje się jej przyjacielem, a w końcu mentorem, gdy okazuje się, że i ona posiada niezwykłe zdolności. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że pierwotne zło budzi się w krainie Annar. Zło, które sięga nawet do samego serca światłości – stolicy bardów, Norlochu, z którego Maerad i jej nauczyciel zmuszeni są uciekać.
W tym momencie kończy się pierwsza część cyklu – „Dar”, a zaczyna „Zagadka”. Uciekinierzy uciekają przez morza i góry przed prześladowcami, którzy kiedyś zdawali się być po ich stronie. Sytuację komplikuje fakt, że zależy od nich przyszłość całego Annaru. Aby ją ocalić, muszą odnaleźć Drzewną Pieśń – dawno zaginioną, związaną z istotą wszystkiego, co istnieje. Tylko za jej pomocą mogą pokonać dawno uśpione, a dziś przebudzone zło, i to Maerad jest Wybraną, która może tego dokonać.

Nigdzie nie zagrzeją miejsca. Przemykając się po niedostępnych i wrogich krainach, narażeni są na wiele niebezpieczeństw, a prowadzi ich tylko niejasna wskazówka dotycząca Mądrych Ziomków – ludzi, którzy zaledwie być może wiedzą coś o zaginionej Drzewnej Pieśni.

Styl Alison Croggon jest wciąż taki sam, jak w „Darze” – nieszczególnie lekki, ale też nie uciążliwy. Jej książek nie połyka się w takim sensie, jak, dajmy na to, „Trylogii Czasu” czy „Uczty Dusz”, ale są bardzo przyjemną pozycją. Dosyć uciążliwe są jednak wciąż szczegółowe i zbyt częste opisy, zasadniczo, wszystkiego, co w znacznej większości nie ma nawet związku z fabułą (można jest z czystym sumieniem omijać). Ale żeby być uczciwym, przyznam, że przeszkadzały mi nieco mniej niż w pierwszej części, co może być powiązane z fabułą, która z kolei jest o niebo bardziej interesująca.

I o ile w „Darze” można było zapomnieć o jakichkolwiek właściwie ciężkich przeżyciach emocjonalnych związanych z książką (co jest szczególnie przyjemne dla tych, którzy właśnie po jakiejś książce cierpią i próbują się pozbierać do kupy), o tyle w „Zagadce” sprawia przedstawia się odrobinę inaczej. Tutaj fabuła rozwija się znacznie szybciej, pełna jest zwrotów akcji i zdecydowanie bardziej wciągająca – w szczególnie ekscytujących momentach musiałam odkładać książkę z nadmiaru emocji, co ani razu nie zdarzyło się podczas czytania „Daru”! – czytelnikowi też trudno jest rozstać się z książką na dłużej niż chwila. Może się to wydawać oczywiste, jeśli mówimy o dobrej książce, ale nie miało to miejsca w przypadku „Daru”, który przecież złą książką nie był. Tylko trochę nudną. I zapewne wielu czytelników powie, że „Zagadka” nie jest bynajmniej lepsza, ale ja tu widzę tendencję wzrostową i to mnie cieszy. Jeśli „Kruk” jest napisany w tym stylu, już nie mogę się doczekać, aż się za niego wezmę.

Bohaterowie dalej pięknie się rozwijają i nabierają głębi. Tracą też swoją kryształowość, w której kierunku delikatnie zwracała się Croggon w pierwszej części. Szczególnie dotyczy to Maerad – poznajemy jej nieco ciemniejsze oblicze. Nasza bohaterka dorasta też – poznaje smak miłości, ale nie tak prostej i słodkiej, jak możnaby się spodziewać. To miłość raczej mroczna i nieco niebezpieczna, i jeden z najbardziej interesujących wątków, które wciągnęły mnie bez reszty. Cadvan również pięknie się rozwija. To właściwie chyba moja ulubiona postać, ale nie ma w tym nic zaskakującego, jak sądzę.


Podsumowując – „Zagadka” utrzymuje, a nawet przebija poziom „Daru”. Czytelnikom, którzy śmiertelnie się znudzili pierwszą częścią, jednak nie polecam. Tym, którzy dali jej szansę, i druga z pewnością się spodoba, niech nie liczą jednak na dzieło wywracające kiszki na drugą stronę, odmieniające całkowicie ich życie i odrywające od pracy, rodziny i wszelkich obowiązków, raczej na bardzo, bardzo przyjemną kontynuację tego po mistrzowsku przecież wykreowanego świata, który jest największym atutem tej serii. Mnie osobiście „Zagadka” zajęła miejsce w sercu i wprost nie mogę się doczekać zakończenia tej historii.

Autor: Alison Croggon
Tytuł: Zagadka
Seria: Cykl Pellinoru
Tłumacz: Paulina Braiter
Liczba stron: 432
Wydawnictwo: Galeria książki
Data wydania:  27 czerwca 2012

Recenzję "Zagadki" napisała dla nas Adwokat. Dziękujemy :**

piątek, 24 maja 2013

Odsłona trzecia Fabrykowego konkursu okładkowego. Tym razem również z kilkoma słowami od Wydawnictwa:

"Bardzo dziękuję wszystkim za zaangażowanie!
Kolejna odsłona zawiera kolejną podpowiedź ;)

Nie spodziewaliśmy się, że tak szybko uda Wam się złapać trop… pamiętajcie, że bawimy się do poniedziałku (włącznie)!"


JAKI TYTUŁ NOSI KSIĄŻKA, KTÓREJ NIEDOKOŃCZONĄ OKŁADKĘ PRZEDSTAWIAMY?

czwartek, 23 maja 2013

Odsłona druga Fabrykowego konkursu okładkowego. Tym razem z kilkoma podpowiedziami :)


JAKI TYTUŁ NOSI KSIĄŻKA, KTÓREJ NIEDOKOŃCZONĄ OKŁADKĘ PRZEDSTAWIAMY?

środa, 22 maja 2013

Jak już zapowiadałam kilka dni temu - oto pierwsza odsłona Fabrykowego konkursu okładkowego. Odsłona pierwsza:


JAKI TYTUŁ NOSI KSIĄŻKA, KTÓREJ NIEDOKOŃCZONĄ OKŁADKĘ PRZEDSTAWIAMY?

Powodzenia! :)

poniedziałek, 20 maja 2013



Witam wszystkich serdecznie :)

Mam dla was, moi drodzy czytelnicy, propozycję, myślę, że nie do odrzucenia.
Z związku z wyjątkową wakacyjną premierą, Fabryka Słów organizuje konkurs dla współpracujących blogerów i ich czytelników. Do wygrania pakiet książek, którego część, w wypadku wygranej, obiecuję przeznaczyć na pulę nagród mojego własnego, nieco spóźnionego urodzinowego konkursu.

Zasady są proste:

Przez 5 kolejnych dni, będę otrzymywać od wydawnictwa kolejne odsłony okładki książki, której dotyczy konkurs.

Codziennie na swoim blogu będę publikować jedną kolejną odsłonę okładki z pytaniem „JAKI TYTUŁ NOSI KSIĄŻKA, KTÓREJ NIEDOKOŃCZONĄ OKŁADKĘ PRZEDSTAWIAMY?”

Blogi, które w tym czasie (4 DNI) zbiorą pod okładkami najwięcej komentarzy zawierających poprawną odpowiedź otrzymają od Fabryki Słów pakiety książek!!!

START KONKURSU – ŚRODA 22 maja,
ZAKOŃCZENIE KONKURSU – PONIEDZIAŁEK 27 maja.
OSTATNIA ODSŁONA (wtorek 28 maja) zawierać będzie gotowy projekt okładki – z tej racji nie bierze udziału w konkursie ;)

Do konkursu z chęcią bym dołączyła, ale że to praca zespołowa, wypada się zapytać czy WY!, moi wspaniali czytelnicy, macie w ogóle ochotę brać w czymś takim udział.
Więc jak? Macie ochotę? :)



Przy okazji - im więcej osób będzie wiedziało o możliwości wzięcia udziału w konkursie na tym(!) blogu, tj. Oczami Jenny, tym lepiej! Byłabym więc wdzięczna, gdybyście gdzie nie gdzie o nim wspomnieli :)

poniedziałek, 6 maja 2013

Hm... Tak? Już? Mogę?
Wszystko podłączone?
Super! Ruszamy za 3... 2... 1...


Szanowni czytelnicy, koledzy i koleżanki w branży, przypadkowi i nieprzypadkowi goście.
Zebraliśmy się dziś w tym ważnym dniu, by wydać wyrok oskarżonej, kiedyś znaną pod zbyt wieloma nickami, by je wszystkie spamiętać, obecnie Jennifer Laugh, w życiu pozawirtualnym podpisującej się inicjałami O.J., która 5 maja 2011 roku dopuściła się zbrodni zamordowania z premedytacją własnego dziecka, tragicznie zmarłej zasady "Nigdy, przenigdy i pod żadnym pozorem nie zakładać już w życiu bloga! Never ever!".
Choć dla wielu ludzi jest to z pewnością ogromna strata, zastanówmy się nad ewentualnymi zaletami takiej sytuacji.
Przede wszystkim w/w persona od jakiego czasu, dzięki złamaniu swej świętej zasady, należy do grupy uczniów, którzy dają polonistom nadzieję, że z tego pokolenia jednak wyrośnie ktoś, kto jest w stanie przeczytać tekst i powiedzieć o czym był.
Również dzięki porzuceniu ów reguły, zbrodniarka podwyższa statystyki związane z czytelnictwem w Rzeczpospolitej Polskiej.
Niezwykle ważnym skutkiem porzucenia osobiście narzuconego nakazu jest psychiczna i emocjonalna zmiana oskarżonej - stała się ona odrobinkę bardziej odpowiedzialna i bardziej otwarta na ludzi. Poza tym, dzięki założeniu bloga, zyskała zdecydowanie większy dostęp do książek (jednocześnie odciążając konto rodziców własnymi wydatkami związanymi z kulturalną rozrywką), dzięki którym jest zdecydowanie mniej socjopatyczna, niż w dzieciństwie (przynajmniej tak jej się wydaje).
Biorąc pod uwagę wszelkie w/w pozytywne konsekwencje popełnienia tego jakże zuchwałego czynu i nie zważając na odmienne zdanie osobistości, którym istnienie bloga "Oczami Jenny" się nie podoba, w imieniu Wysokiego Sądu, uniewinniam autorkę ów bloga.

Z wyrazami szacunku,
Mecenas... ??!

Tak, tak, moi drodzy. To już dwa lata, jak założyłam Oczami Jenny. Sama nie mogę w to uwierzyć. Po pierwsze: Kiedy to minęło?! Zdawałoby się, że jeszcze niedawno z sercem pełnym obaw pisałam pierwsze maile do wydawnictw, a tu - proszę! Od tamtego czasu minęły już dwa lata! Niesamowite :). Po drugie: O matulu! Dwa lata?! Jak mi się udało tak długo wytrwać? Z reguły nie trwam przy bloga dłużej niż kilka miesięcy.

Z tego powodu zapragnęłam udogodnić sobie nieco życie, zakładając FanPage mojego bloga na facebook'u. "Jak udogodnić?!" pewnie zadajecie sobie pytanie. "Przecież to tylko dodatkowa robota".
A jaka tam robota! w końcu będę miała miejsce na fejsie, gdzie będę mogła się podzielić rzeczami związanymi z książkami, jednocześnie nie śmiecąc znajomym tablicy :). Poza ty miło będzie z wami porozmawiać nie tylko na temat najnowszej zrecenzowanej książki, a o kilku innych rzeczach z naszego życia. Strona nie jest jeszcze dopieszczona (muszę znaleźć jakieś lepsze zdjęcie profilowe. I w tle. I w ogóle), mimo to - serdecznie zapraszam!
Oficjalny fanpejdż Oczami Jenny

wtorek, 30 kwietnia 2013

Jestem złym człowiekiem ^^. Nigdy mnie jakoś specjalnie nie jarało pisanie metek w kwadratowych nawiasach, ale jakiś czas przeszłam mentalnie na ciemną stronę mocy (czyt. postanowiłam wrzucać na bloga coś, co moja kochana siostrzyczka zwykła nazywać "ziemniakowym zapychaczem"), więc postanowiłam wrzucić post z czymś na co czekam z niecierpliwością. Poza tym jakiś czas temu obiecałam, że moja działalność blogowa się trochę rozszerzy (tj. nie będę pisać tylko recek i stosików), tak więc upiekłam dwie pieczenie na jednym ogniu ^^.
Zaczynajmy więc zabawę! :3

Po pierwsze - czekam na...
5 MAJA!
Czyli urodziny "Oczami Jenny"! Boru liściasty! Jak ten czas szybko leci. Ledwo co wrzucałam pierwszy stosik, a już upłynęły dwa lata! Nie wiem czy konkurs będzie, bo w ogóle jeszcze nie gadałam z wydawcami o nagrodach (a myślę, moje własne zbiory nie są dla was zbyt interesujące. A jeśli są, to pewnie w przypadkach książek, których nie oddam za nic w świecie :D), mam za to inny urodzinowy prezencik. Nic specjalnego, bo połowa blogerów już je ma, ale i tak jaram się na samą myśl o tym :3.

Po drugie - czekam na...
NASTĘPUJĄCE KSIĄŻKI:
czyli garstka zapowiedzi :)


Gesa Schwartz - Pieczęć Ognia

Paryż, czasy współczesne. Grim jest gargulcem, jednym ze strażników, których zadaniem jest ukrywanie przed ludźmi istnienia istot z innego świata. Z całą mocą nie znosi swojego nowego (dwieście lat to niezbyt wiele dla kamiennej rzeźby) miejsca pracy - zalewanej deszczem fasady budynku. Ale robota jest robotą i Grim, choć najchętniej zostawiłby Francję daleko za sobą, twardo stoi na straży Kodeksu, pilnując, by drobne utarczki demonów i wampirów nie wywlekły na światło dzienne tajemnic ich egzystencji. Pewnego dnia Grim spotyka jednak Mię, córkę nielekko psychicznego malarza-samobójcy. Mia obdarzona jest pewnym szczególnym darem - widzi to, czego nie widzą inni. Gdy w ręce tych dwojga wpada dziwny, pokryty tajemniczym pismem pergamin, staje się jasne, że czasy pokoju między mieszkańcami tego i innego świata właśnie dobiegły końca...


Joel Shepherd - Sasha

"Próba krwi i stali" utrzymana jest w duchu realizmu - intryga jest wielowarstwowa, a bohaterowie osiągają swoje cele w walce, a nie za sprawą magicznych zdolności.
Lanayin jest krajem podziałów. Z jednej strony hołdujący dawnym zasadom wyznawcy starego kodeksu Goeren-yai, z drugiej Varenthane, nowowiercy, politycy i szlachetnie urodzeni, którzy chcą odciąć się od korzeni. Gdy jeden z lordów zabija sąsiada, nie trzeba wiele, by odwieczny spór rozgorzał na nowo i pogrążył całe Lanayin w chaosie wojny.
Sashandra była kiedyś księżniczką Lenayin, wybrała jednak życie u boku Goeren-yai i naukę tradycyjnej sztuki walki, svaalverd. Jednak nawet mistrzostwo miecza nie zmienia jednego - Sasha jest córką króla i musi być gotowa, by stawić czoła nie tylko armiom, ale również intrygom, od których aż kipi dwór.


Andreas Eschbach - Black out

Sieć. Wspaniałe miejsce, lekarstwo na samotność, remedium na lęki. Co stałoby się, gdybyśmy mogli dzielić odczucia, emocje, wiedzę? Czy oznaczałoby to pokój i harmonię? A może rojowisko stałoby się bronią zdolną doprowadzić do zagłady ludzkości? "Black Out" to znakomity thriller wielokrotnie nagradzanego niemieckiego pisarza Andreasa Eschbacha, opowieść o postępie, hipersieci i niebezpieczeństwie utraty tożsamości.
Pustynne tereny Nevady. Christopher Kidd ucieka. Towarzyszy mu rodzeństwo, które na zapomnianych przez Boga i ludzi terenach poszukuje ukrywającego się przed organizacjami rządowymi ojca. Dla Serenity i Kyle'a, Christopher jest tylko zręcznym hakerem, który może wyczyścić komputerowe rejestry FBI i zwrócić wolność ich rodzinie. Ale prawda jest o wiele bardziej skomplikowana. W czasie niesławnego ataku, chłopak wszedł w posiadanie informacji, które nie zostały przeznaczone do wiadomości publicznej. Genialny wybryk sprawił, że z utalentowanego dzieciaka, Christopher stał się celem numer jeden potężnej organizacji...


Michael Grant - Faza szósta: Światło

Szósta i ostatnia część słynnej serii Gone - znakomitego postapokaliptycznego horroru.

Od chwili, gdy wszyscy dorośli zniknęli z Perdido Beach, minął już prawie rok. Pozbawieni kontroli i opieki młodzi ludzie przeżyli głód, zarazę, bezpardonową walkę o władzę. Przetrwali. Przynajmniej część z nich. Powrót do normalności był ich marzeniem.Teraz to marzenie może się ziścić i nagle zewnętrzny świat napawa mieszkańców ETAPu lękiem. W obrębie bariery wydarzyło się wiele rzeczy, które nie znajdą usprawiedliwienia w nieświadomym niczego społeczeństwie. Śmierć, okrucieństwo, błędne decyzje, złe wybory... Co czeka na tych, którzy złamali wszystkie prawa rządzące w normalnym społeczeństwie? Może ETAP jest jedynym miejscem, w którym mogą czuć się bezpieczni?

Andrzej Pilipiuk - Wampir z MO

Wszystko, co nasze oddam za kaszę…

Jest plan, ale trzeba naruszyć prywatne zasoby srajtaśmy i podłożyć trupa w milicyjnym mundurze!
Paskudny grudniowy poranek na Pradze. Wzmacniane stalą buciory, tarcze z grubego plastiku, pały, hełmy z przyłbicami.
Amerykanie, jak zwykle, winni są obecności stonki ziemniaczanej i doprowadzenia żuczków do śmierci z zimna.
Harcerz jako wilkołak? Ależ owszem, czemu nie jemu też należy się?!


Do zobaczenia w kostnicy!


Kady Cross - Dziewczyna w stalowym gorsecie

Skrzyżowanie epoki wiktoriańskiej z X-Menami

Szesnastoletnia Finley Jayne nie ma nikogo i niczego za wyjątkiem pewnej rzeczy, która znajduje się w jej wnętrzu.

Ciemna strona bohaterki sprawia, że jest ona zdolna zabić. W dodatku bardzo mocnym ciosem. Tylko jeden człowiek widzi magiczną aurę otaczającą dziewczynę.

Powieść osadzona w XIX wiecznej Anglii, która przenosi czytelnika w świat pełen przygód.




John Green - Papierowe miasta

Quentin Jacobsen – dla przyjaciół Q – od zawsze jest zakochany we wspaniałej koleżance, zbuntowanej Margo Roth Spiegelman. W dzieciństwie przeżyli razem coś niesamowitego, teraz chodzą do tego samego liceum.

Pewnego wieczoru w przewidywalne, nudne życie chłopaka wkracza Margo w stroju nindży i wciąga go w niezły bałagan. Po czym znika. Quentin wyrusza na poszukiwanie dziewczyny, która go fascynuje, idąc tropem skomplikowanych wskazówek, jakie zostawiła tylko dla niego. Żeby ją odnaleźć, musi pokonać setki kilometrów. Po drodze przekonuje się na własnej skórze, że ludzie są w rzeczywistości zupełnie inni, niż sądzimy.

Wszystkie opisy i okładki ze stron wydawców

Dużo fantastyki... Jak, z resztą, zawsze u mnie :). A wy? Na co czekacie z książkowych zapowiedzi? :)


Po trzecie - czekam na...
CZAS, NA ODROBIENIE ZALEGŁOŚCI SERIALOWYCH
Pamiętacie jak w wakacje mówiłam, że oglądaniem seriali jakoś z reguły nigdy się nie interesowałam, bo czym zaczęłam oglądać 5 na raz? No cóż... Po jakimś czasie mi przeszło, po czym wróciło do mnie jakoś ostatnio. Obecnie na tapecie Doktor Who (nie, nie oglądam od początku. Zdecydowałam się na wersję z 2005 roku. Primo - bo nie mogłam znaleźć starszych wersji. Secundo - bo za dużo miałabym do nadrabiania! :D), chciałabym wrócić do Glee (Darren! *___*), skończyć w końcu Dresdena, nadrobić ostatnie 2 sezony HIMYM, ogarnąć całą Futuramę, obejrzeć trzy sezony Sherlocka... Oj, trochę się tego nazbierało :)

A skoro już o Dresdenach...
Po czwarte - czekam na...
DRESDENA!
Od miesiąca pilnie śledzę pewien wątek, by dowiedzieć się, czy mogę liczyć na kontynuacje przygód jedynego maga-detektywa w całym Chicago. Byłam cała w skowronkach, gdy dowiedziałam się, że w tym roku mają wyjść jeszcze co najmniej dwa Dresdeny, i załamałam się, gdy okazało się, że "Dresden to delikatna sprawa i problem leży gdzie indziej. Wydajemy go, jak mamy przekłady. Jak ich nie ma, kolejne tomy się nie ukazują." Nie pozostaje mi więc nic innego jak trzymać kciuki za pana Cholewę i jego tłumaczenia.

Po piąte - czekam na...
NADROBIENIE ZALEGŁOŚCI PÓŁKOWYCH,
bo na półeczkach zalega cała masa dobrych książek, które tylko czekają, aż Jen się za nie weźmie :D. Część oczywiście pożyczona, bo po co miałabym się przejmować tym, że ktoś chce odzyskać swoje książki...
Pełna lista TU.
Przede wszystkim nie mogę się doczekać Sapka, Lema, Dicka, Gier, Raduchowską, Bułhakowa i oczywiście Butchera (Harry Dresden ♥).

Po szóste (i na dzisiaj ostatnie) - czekam na...
NAWRÓT WENY
Brakuje mi pisania recek i mojego mini-projektu (tytułu nie podam, bo jeszcze ktoś podradnie czy cuś), a ostatnimi czasy nie mogę nic z siebie wydusić. Mam nadzieję, że tym postem przełamię swoją złą passę, jak Lewandowski w meczu z San Marino (taki tam sucharek :]).

A wy? Na co czekacie? Na co wyglądanie ze zniecierpliwieniem? Na myśl o jakim wydarzeniu zachowujecie się jak dzieci czekające na gwiazdkę? :D

Tymczasem życzę wszystkim miłego długiego weekendu, a maturzystom dobrych wyników na egzaminie dojrzałości :).

tak na zakończenie jeszcze piosenka, która od kilku dni chodzi mi po głowie