Zamek Elsbusch płonie. Atakując położoną nad Renem twierdzę, wikingowie łamią zawarty niegdyś z władcami tego kraju pakt pokojowy. Dwunastoletnia Katharina, sierota wychowywana przez nienawistnego klechę, przypadkiem staje się świadkiem przerażającej rzezi. Cudem unika śmierci. Ratuje ją wikiński chłopak Ansgar i ucieka razem z nią. Wkrótce oboje zdają sobie sprawę, że muszą rozwikłać pradawną tajemnicę Węża Midgardu, aby zapobiec niewyobrażalnej katastrofie.
Czy Katharinie uda się uwolnić z sieci politycznych intryg i zdemaskować knowania perfidnego arystokraty? Czy dowie się kim byli jej rodzice? Czy odkryje tajemnicę swojego wężowatego znamienia?
Pomimo mieszanych uczuć, którymi darzę pierwszą część Sagi Asgard (które pojawiły się u mnie jakieś 2-3 miesiące po napisaniu recenzji), ze zniecierpliwieniem oczekiwałam publikacji kolejnej części przygód Thora. Nic więc dziwnego, że gdy tylko ujrzałam zapowiedź „Córki Węża Midgardu”, mimo podejrzanego opisu, od razu „zaklepałam” sobie jeden egzemplarz do recenzji. Kiedy druga część Sagi trafiła w moje ręce, zabrałam się za lekturę i… po niespełna 20 stronach musiałam książkę odłożyć. Następnie wróciłam na kolejne 100 stron, po czym znów poległam. I znów wróciłam, i znów odłożyłam. I tak właśnie z fascynacją i niemal zachłannością śledziłam przygody bohaterów, by chwilę później ze zniechęceniem przełożyć lekturę książki na za kilka dni. Jak na karuzeli – raz w górę, raz w dół. I tak przez cały czas czytania „Córki…”.
A wszystko dlatego, że autor Sagi co chwila przenosił główną bohaterkę w coraz to różniejsze miejsca. Kara to siedzi na statku, to buszuje po wiosce wikingów, to znów jedzie do pobliskiego miasta, a to ucieka przed zabójcą Grafa Ellsbuscha. Innym razem liże rany po nieudanym spotkaniu z Guy’em de Pandreville’m lub wybiera się na zamek barona zu Guthenfelsa. Skrywa się w rozżarzonym piecu przed swoim dziadkiem albo też ucieka wraz z Wagabundą, małpką i dwoma kotami z tonącego statku. A wszystko na dodatek poprzetykane prozaicznym życiem w osadzie czy na zamku. W „Thorze” wychwalałam coś takiego pod niebiosa – „Thor” jednak na zmianę tempa akcji miał całe 850 stron, co sprawiło, że nie byliśmy tak bardzo tym wszystkim przygnieceni. „Córka Węża Midgardu” ze swoją dwukrotnie „gęstszą” akcją nie mieści się w swoich 510 stronach, co sprawia, że po przeczytaniu drugiej części Sagi Asgard, czujemy się jak osoba z wyjątkowo słabym żołądkiem, wysiadająca z rollercostera.
Czy Katharinie uda się uwolnić z sieci politycznych intryg i zdemaskować knowania perfidnego arystokraty? Czy dowie się kim byli jej rodzice? Czy odkryje tajemnicę swojego wężowatego znamienia?
Pomimo mieszanych uczuć, którymi darzę pierwszą część Sagi Asgard (które pojawiły się u mnie jakieś 2-3 miesiące po napisaniu recenzji), ze zniecierpliwieniem oczekiwałam publikacji kolejnej części przygód Thora. Nic więc dziwnego, że gdy tylko ujrzałam zapowiedź „Córki Węża Midgardu”, mimo podejrzanego opisu, od razu „zaklepałam” sobie jeden egzemplarz do recenzji. Kiedy druga część Sagi trafiła w moje ręce, zabrałam się za lekturę i… po niespełna 20 stronach musiałam książkę odłożyć. Następnie wróciłam na kolejne 100 stron, po czym znów poległam. I znów wróciłam, i znów odłożyłam. I tak właśnie z fascynacją i niemal zachłannością śledziłam przygody bohaterów, by chwilę później ze zniechęceniem przełożyć lekturę książki na za kilka dni. Jak na karuzeli – raz w górę, raz w dół. I tak przez cały czas czytania „Córki…”.
A wszystko dlatego, że autor Sagi co chwila przenosił główną bohaterkę w coraz to różniejsze miejsca. Kara to siedzi na statku, to buszuje po wiosce wikingów, to znów jedzie do pobliskiego miasta, a to ucieka przed zabójcą Grafa Ellsbuscha. Innym razem liże rany po nieudanym spotkaniu z Guy’em de Pandreville’m lub wybiera się na zamek barona zu Guthenfelsa. Skrywa się w rozżarzonym piecu przed swoim dziadkiem albo też ucieka wraz z Wagabundą, małpką i dwoma kotami z tonącego statku. A wszystko na dodatek poprzetykane prozaicznym życiem w osadzie czy na zamku. W „Thorze” wychwalałam coś takiego pod niebiosa – „Thor” jednak na zmianę tempa akcji miał całe 850 stron, co sprawiło, że nie byliśmy tak bardzo tym wszystkim przygnieceni. „Córka Węża Midgardu” ze swoją dwukrotnie „gęstszą” akcją nie mieści się w swoich 510 stronach, co sprawia, że po przeczytaniu drugiej części Sagi Asgard, czujemy się jak osoba z wyjątkowo słabym żołądkiem, wysiadająca z rollercostera.
„ – Nikomu nie wolno ufać! – prychnęła kuglarka. – A tym, których uważa się za godnych zaufania już najmniej.”
Cała recenzja na