RSS
Facebook
Twitter

poniedziałek, 11 listopada 2013

Larry Winget, autor bestsellerów z listy New York Timesa, pokazuje jak sabotujemy swój sukces i proponuje proste rozwiązania, aby to zmienić!

Wszyscy mówią, że chcieliby odnieść sukces. Mieć więcej pieniędzy, lepszą pracę czy być zdrowszym. Niestety tylko niektórzy rzeczywiście robią coś, aby to osiągnąć. Większość chciałaby mieć wspaniałe dzieci, ale nie znajduje czasu aby z nimi porozmawiać. Inni kupują niepotrzebne rzeczy, aby potem martwić się, że brakuje im pieniędzy.
Larry Winget, autor bestsellera Zamknij się, przestań narzekać i zacznij żyć, pokazuje jak pożegnać się ze złymi nawykami które hamują nas na drodze do lepszego życia. Sukces nie jest łatwy do osiągnięcia, ale każdy może zmienić swoje życie, zasady są proste. Trzeba tylko wyeliminować „czynnik głupoty” i zacząć działać.

Kiedy pierwszy raz wzięłam "Ludzi..." do ręki i przeczytałam ich tytuł, uznałam, że będzie to idealna książka do zrozumienia czemu ludzie są taaaakimi idiotami oraz czemu wokół mnie ostatnio kręci się tylu kretynów i jak się ich pozbyć. Szybko jednak okazało się, że natura jest nieco inna, chociaż mój problem też da się rozwiązać dzięki niej.

Książki Larry'ego Wingeta można czytać na dwójnasób: Możesz brać całą książkę całkowicie na poważnie, licząc na to, że twoje życie odmieni się po przeczytaniu, w tym przypadku, "...idiotów!...", albo w formie ciekawości, co tam ciekawego nasz ulubiony Larry napisał oraz z głęboko ukrytą nadzieją na odnalezienie zdania, które uczyni Cię miliarderem/lepszym człowiekiem/celebrytą (nie oszukujmy się. nikt nie sięga po poradniki życiowe, bo nie ma już co czytać. nawet jeśli są to poradniki Larry'ego Wingeta. a może szczególnie, gdy . W drugim przypadku lektura "Ludzi..." zajmie wam kilka godzin, w pierwszym - co najmniej kilkanaście dni. I tylko od Was, drodzy czytelnicy, zależy, którą drogę obierzecie.

Jeżeli liczycie na to, że Larry Winget swoimi książkami widocznie odmieni wasze życie... Całkiem prawdopodobne, że się nie przeliczycie, jeżeli tylko naprawdę będziecie tego chcieli. Jeśli macie nadzieję, że Larry objawi wam dawno utajnioną prawdę jak osiągnąć sukces, zarabiać krocie, schudnąć, być dobrym mężem/żoną, wychować dzieci na mądre i odpowiedzialne istoty i inne, rzekomo, ważne w życiu człowieka rzeczy - grubo się mylicie. A mimo to ludzie uważają Larry'ego za geniusza. Dlaczego?

Dedykacja:
"Dla idiotów na całym świecie.
Bez nich byłbym bezrobotny"

Winget jest genialny w swojej prostocie. Sam przyznaje, że w swoich książkach nie porusza nowych niezwykłych rozwiązań, które "gwarantują" sukces. Autor wprost mówi nam, że rozwiązanie naszych problemów jest banalne - wystarczy myśleć rozsądnie. Chcesz mieć sympatyczne dzieci? Spędzaj z nimi więcej czasu. Chcesz mieć lepszą pracę? Dokształć się i jej poszukaj. Chcesz schudnąć? Jedz mniej, ruszaj się więcej. Chcesz mieć więcej pieniędzy? Przestań je wydawać na rzeczy, których w życiu byś nie kupił, a wydajesz, bo kosztują 40% mniej. CZŁOWIEKU, NADAL MUSISZ WYDAĆ 60% CENY!
Wszystko wydaje się takie proste, prawda? Więc czemu ludzie wciąż żyją marnie i wpadają w coraz większe tarapaty finansowe? Bo są idiotami. Wszyscy ludzie to idioci. Larry Winget to udowadnia. I, wbrew pozorom, że Larry jest dupkiem, skoro zarabia na głupocie ludzi duże pieniądze, Winget chce wam pomóc. Tyle, że wy też musicie tego chcieć.

Genialność autora objawia się również w sposobie w jaki uczy i motywuje do działań swoich czytelników. Ale tu już szczegółów nie będę zdradzać :). Żeby się o tym przekonać, musicie sami sięgnąć po "Ludzi..." :).

Larry Winget jest bardzo dobrym nauczycielem.
Ale tylko od Ciebie zależy czy będziesz dobrym uczniem.

"Ludzie to idioci! Czyli jak rujnujemy sobie życie na własne życzenie i jak to zmienić" Larry'ego Wingeta to genialna pozycja. Prosty, dobrze czytający się, zabawny, pełny życiowych anegdotek poradnik życiowy jak nie zrobić z siebie idioty może nie jest idealną lekturą do podusi, ale z całą pewnością dobrą dla ludzi, którzy chcą zmienić coś w swoim życiu, nawet dla tych, którzy sądzą, że nic już nie da się zmienić. NA NIC NIE JEST NIGDY ZA PÓŹNO! I Larry Winget ci to udowodni! Zaraz po tym, jak udowodni ci, jak wielkim idiotą jesteś. Serdecznie polecam! :)

Autor: Larry Winget
Tytuł: LUDZIE TO IDIOCI! Czyli jak rujnujemy sobie życie na własne życzenie i jak to zmienić
Tłumacz: Leszek Mokrzycki
Liczba stron: 223
Wydawnictwo: Druga Strona
Data wydania: 23 października 2013

niedziela, 3 listopada 2013

Jesteś pewny, że wiesz co czytasz?

Zastanawialiście się kiedyś tak dogłębnie co czytacie? Tak naprawdę konkretnie? Które elementy powieści kochacie, a od których zaczyna was boleć głowa?

Od jakiegoś półtora roku byłam przekonana, że tak. Sądziłam, że wyrosłam już w dużej mierze z książek młodzieżowych; że wolę sięgnąć po starego dobrego Dicka czy Lema, niż nowy bestseller czekający na ekranizację; prędzej do mnie pasuje "Gra o Tron" czy "Wiedźmin" niż kolejna babskie romansidło; że polscy autorzy są warci czytania i znaczenie bardziej odpowiada mi wschodnioeuropejskie fantasy niż zachodnie nie wiadomo co. Krótko mówiąc, byłam przekonana, że czytam lepsze, inteligentniejsze, bardziej wymagające książki od moich rówieśników.

Całkiem niedawno wydarzyło się coś, co nieco naruszyło moją pewność siebie związaną z ulubionymi tytułami, bo które sięgam często i polecam wszystkim.
Kilka dni temu odbyłam z dobrym kolegą z klasy rozmowę, która w pewnym momencie zeszła na temat czytelnictwa, a konkretnie czytelnictwa kolegi, bo kolega chce zacząć czytać. A że już cała klasa wie, że prowadzę bloga książkowego (w tym momencie pragnę pozdrowić koleżanki, które "niechcący" wygadały się na godzinie wychowawczej), kolega - nazwijmy go M. - po pomoc przyszedł do mnie (no dobra. to też nie do końca tak. w klasie jest jeszcze kilka osób o hipotetycznie podobnym guście do M., ale ja po prostu byłam pod ręką. i to przeze mnie w ogóle doszliśmy do kwestii książek. więc jakby obowiązek spadł na mnie).
Sądziłam, że zadanie nie będzie zbyt trudne - na podstawie rozmów o filmach i serialach (ach, te nasze poniedziałkowe przedinformatyczne rozmowy <3) oraz paru pytań o wcześniej przeczytane pozycje, wynikało, że gust raczej podobny do mojego, więc będę mogła pożyczyć swoje książki, by później zamęczać M. rozmowami na temat moich perełek (tu bardzo pasowała by emotka z facebooka kryjąca się pod znakami " 3:) ". tylko nieco bardziej złowieszcza *evil laugh*). Tak więc zaczęłam rozglądać się po pokoju, w poszukiwaniu odpowiednich tytułów. Oczywiście trzeba było odsiać trudniejsze i bardziej wymagające tytuły. Było ich przytłaczająco mało. Z racji, że to jednak facet, trzeba było odsunąć na bok również babskie fantasy, którego miałam zaskakująco dużo. Wyłączając ze zbioru pozycje młodzieżowe... No cóż. Z 140 tytułów, zostało jakieś 50, które wchodzą w skład ok. 9 serii + kilka wolnych książek. W tym momencie na pomoc przyszli Dada, Maciek i Ilajla, za co całej trójce serdecznie dziękuję.

W tym momencie zaczęłam się zastanawiać czy aby na pewno czytam tak dobre i wymagające książki, jak myślałam. Usiadłam więc na moim łóżku, przybrałam pozę a'la "Myśl, Puchatku, myśl" i... myślałam. A w trakcie tych rozmyślań wpadłam na pomysł, by to moje doświadczenie zawrzeć w słowach i się nim z wami podzielić na blogu (wpływ mogła też mieć książka  "Ludzie to idioci!", w której autor stara się wskazać odpowiednią drogę do zmian w życiu czytelników i poprowadzić ich do sukcesu (recenzja soon). Poddałam się temu, a że OJ wpisałam na listę rzeczy dla mnie ważnych, czas odkurzyć bloga i upiec dwie pieczenie na jednym ogniu.) W trakcie przygotowań wpadłam na pomysł zdjęcia, które mogłabym dodać do wpisu, a stąd było już bardzo blisko, do tego, co za chwilę wam zaprezentuję.

Na moim własnym przykładzie uświadomiłam sobie, że osób zdeklarowanych tylko i wyłącznie na jeden gatunek książkowy nie jest tak dużo, jak można by się spodziewać. Wiadomo, że każdy ma jakiś tam swój ulubiony, ale nie ogranicza się tylko do niego. Cała zabawia polegać więc będzie na zrobieniu zdjęcia książek, reprezentujących mniej więcej twój gust. NIE BÓJMY SIĘ POKAZAĆ CO CZYTAMY! Miło by było, gdybyś i Ty, potencjalny uczestniku zabawy, widniał na tym zdjęciu. W końcu są to książki opisujące właśnie Ciebie! Nie mniej jednak, jeśli nie masz ochoty udostępniać swojej twarzy w internetach, nie będę mieć nic przeciwko.

Przepis na Twoje zdjęcie:
1. Wstań z tego, na czym właśnie siedzisz
2. Rozejrzyj się po swoim pokoju/domu/mieszkaniu/biblioteczce w poszukiwaniu książek, które lubisz bardzo, lubisz tak zwyczajnie i takich, które czytasz od czasu do czasu
3. Wybierz te, które najbardziej pasują do akcji (nie ma konkretnych kryteriów. jedna książka może opisywać kilka kategorii na raz, ale również jeden gatunek może być rozdrobniony do tego stopnia, że opisywać go będzie kilka książek, bo każda ma coś, czego nie ma ta druga. tylko od Ciebie zależy, co chcesz pokazać)
4. Zgromadź je w jednym miejscu
5. Zrób zdjęcie (możesz również poprosić innych o pomoc, kiedy sam będziesz ustawiać się do zdjęcia)
6. Stwórz nowy post na blogu, w który wkleisz zdjęcie
7. Opisz książki, które się na nim znajdują (tytuł, autor, powód dlaczego właśnie ta książka). Może mieć to formę listy, tekstu ciągłego, komentarzy na zdjęciu - co tylko sobie wymarzysz.
8. Wyzwij kolejnych blogerów! Opublikuj. I ciesz się rezultatami.

A o to moje zdjęcie:


Może uporządkujmy je trochę gatunkowo: "Zwiadowcy" Johna Flanagana są przykładem młodzieżowego fantasy, u mnie reprezentują po prostu moje umiłowanie to książek osadzonych w czymś w podobie naszego Średniowiecza. "Przekraczając granice" Oksany Pankiejewej to hybryda wielowątkowego fantasy z udziałem elfów, magów, paladynów itp, obyczaju i science fiction. Ponadto reprezentuje literaturę wschodnioeuropejskich pisarek. "Zawód: Wiedźma" Olgi Gromyko również znalazło się ze względu na płeć i pochodzenie autora, ale także jest przykładem fantasy opartego na mitologii słowiańskiej. "Czarodzicielstwo" Terry'ego Pratchetta jako humorystyczne prześmiewcze fantasy. "Front burzowy" Jima Butchera znalazł się na zdjęciu nie tylko z powodu etykietki "urban fantasy", ale również mojej miłości do dżentelmenów ratujących świat i kryminału. "Błękit szafiru" Kerstin Gier to lekkie, odprężając młodzieżowe paranormal romance, które lubię czytać od czasu do czasu. Ach! No i oczywiście podróże w czasie! "BZRK" Michaela Granta to przykład sci-fi opisującego niedaleką przeszłość. Na zdjęciu także ze względu na cybernetykę. Szaleńców. Nowy Jork. I autora. "Wurt" Jeffa Noona to również przyszłość - tym razem bliżej niezdefiniowana. Psychodeliczna, narkotyczna opowieść oparta na klasycznych motywach. Zmuszająca do myślenia. Obecność "Wurta" daje wyraz mojej fascynacji brytyjskimi twórcami i uwielbieniu serii wydawniczej "Uczta wyobraźni". "Rozgwiazda" Petera Wattsa reprezentuje moje umiłowanie do powieści, gdzie anty- i aspołeczni bohaterowie odizolowani są razem od reszty świata (innym przykładem jest m.in. "GONE" Granta). Lub też moją miłość do sci-fi posiadającego dość ciemną i mroczną aurę. A na koniec "Cyberiada" Stanisława Lema. Bo Lem. Bo science fiction. Bo polskie. Bo roboty.

Jako, że podejrzewam, że wyjdzie z tego coś w rodzaju tych wszystkich blogowych wyzwań i łańcuszków, takie akcje nie mogą obyć się bez nominowania kolejnych blogerów. W takim przypadku imiennie nominuję Sihhinne, Nadeine i Maćka, a nieimiennie wszystkich, którzy mają ochotę pokazać światu swój gust literacki :).

Mam nadzieję, że zasady są jasne. Jeżeli nie, chętnie odpowiem na pytania.
Enjoy!

sobota, 14 września 2013

Jeff Noon - Wurt

Zajrzyj do głowy obcego człowieka. Przejdź się skąpanymi w deszczu ulicami wraz z ekipą malkontentów naszprycowanych najsilniejszym narkotykiem, jaki można sobie wyobrazić. Tyle że piórka Wurta nie są zabawką dla mięczaków. Jak powiada tajemniczy Kot Gracz: „Bądź ostrożny, bardzo ostrożny”. Lecz Skryba go nie słucha. Chce odszukać utraconą miłość. Wyrusza na poszukiwania Żółci – najsłynniejszego, może wręcz mitycznego piórka. Skoro zaś ma do czynienia z najsilniejszym narkotykiem na świecie, musi być przygotowany na porzucenie rzeczywistości, w której żył dotychczas.


"Są rzeczy ważniejsze od innych, i nic nie poradzę, że czyni mnie to złym."

Za każdym razem, gdy zabieram się na którąś z książek z MAGowego cyklu "Uczty Wyobraźni", towarzyszy mi pewnego rodzaju strach i niepewność. Do tej pory z ową serią spotkałam się kilka razy i każdy z tych razów był naprawdę fantastyczny i zapadający w pamięć. Czasem nawet nieco za mocno, biorą pod uwagę, że po lekturze "Trojki", która mimo wszystko mi się bardzo spodobała, starałam się trzymać od "Uczty..." daleko. Gdy więc "Wurt" ostatecznie trafił w moje ręce, jednocześnie pełna obaw, zniecierpliwiona i podekscytowana wzięłam się za lekturę pierwszej i wcale nie takiej nowej powieści Jeffa Noona.

"Idę po was, wy wszyscy, których straciłem."

Jeśli liczycie na to, że "Wurt" będzie leniwą, narkotyczną, jaskrawą, przepełnioną górnolotnymi porównaniami czy sentencji, których nie powstydziłby się sam Paolo Coelho, i nieco poza granicami rozumu czy zdrowego rozsądku, czyli taką, na jaką wskazywałby opis, mówiący o świecie na haju, książką, możecie, Kiciusie kochane, od razu odłożyć ją z powrotem na półkę w księgarni, jeżeli jej jeszcze nie kupiliście. A jeżeli ten tak bardzo intymny akt dla książkoholików zaistniał, no cóż... Albo musicie się pogodzić, że wydaliście pieniądze w błoto, albo zrobić komuś niespodziankę i "Wurta" swojemu bliźniemu sprezentować. At, Kocicy na przykład. Kocica się nie obrazi za jeszcze jeden egzemplarz - Kota i Kociątek nigdy jej nie dość. Istnieje jeszcze trzecia możliwość... Przełamać barierę pierwotnego wrażenia po opisie i jednak książkę przeczytać. Muszę was jednak ostrzec: jeśli zdecydujecie się na lekturę "Wurta" musicie pożegnać się z myślą, że żółte piórka będą się wam kojarzyło wyłącznie z kanarką Tweety ze słynnej kreskówki; gdy zobaczycie psa, nie będzie wam przechodzić na myśl jak mogłaby wyglądać jego hybryda z, powiedzmy, robotem czy człowiekiem; a przede wszystkim, że będziecie życzyć starszej pani w śpiączce, by się wybudziła jak najszybciej. Właściwie, to będziecie jej życzyć, by w tej śpiączce wytrwała jak najdłużej. I żeby, broń Boże, nie umierała. Choćby nie wiadomo co.
Ale przede wszystkim, Kiciusie, pamiętajcie, że "Wurt" to Żółć w najczystszej  postaci. A żółcie nie mają opcji odskoku.
Bądźcie bardzo, ale to bardzo ostrożni.
Kocica was ostrzegła.

"W imię tego, co utraciłem i co zyskałem, część tej opowieści poświęcam tobie, Bridget. Gdziekolwiek teraz jesteś."

Ponieważ jestem bardziej wyrozumiała niż Kot, ostrzegę was jeszcze raz, Kiciusie. Bądźcie cierpliwi. I inteligentni. I zachowajcie zimną krew. Kiedy zaczniecie lekturę "Wurta", Wurt połknie was natychmiast bez żadnego okresu przejściowego. Zostaniecie wyrzuceni w sam środek wydarzeń, bez jakiegokolwiek przygotowania. Zaleje was ogrom terminów, osób, stworów i zdarzeń. Zachowajcie spokój. Bo tylko najspokojniejszy, najinteligentniejsi i najcierpliwsi przetrwają. Bo Alicja wie najlepiej jaki jest Wurt, więc stworzyła dla was Kota. By Kot nad wami czuwał. Powie on wam wszystko, co chcecie wiedzieć. Ale w swoim czasie. Nie prędzej. I nie później. Kiedy nadejdzie czas, nadejdzie i Kot. Czekajcie. I bądźcie czujni.

"Na niektóre rzeczy trzeba czekać całe życie, i część tej opowieści poświęcona jest tobie, Tristanie."

Z racji, że Kocica ostatnio większość czasu poświęca na przygotowania do ustnej matury z j. polskiego (i pisemnej z fizyki. I na robienie pracy domowej z matmy... Ale to akurat mniej ważne w tym momencie), stała się ostatnio bardzo wrażliwa na wszelkie motywy i odniesienia do literatury wieków przeszłych. Jako, że jest jednak rok z nauką w plecy, a ma jeszcze dwa lata pracy przed sobą, większości rzeczy w "Wurcie" nie wyłapała (a jest pewna, że jest ich tam od groma), co jednak nie przeszkodzi jej podzielić się z Kiciusiami tym, co mimo wszystko znalazła.
Pierwsze, które przychodzi człowiekowi na myśl zaraz po przeczytaniu "Wurta" to oczywiście nawiązania do Alicji z krainy Czarów. Jeżeli kiciuś nie domyślił się tego, po obecności Kota (Gracza), to w głowie powinno mu się nieco rozjaśnić, kiedy ów Kot (Gracz) powołał się na Alicję, jako istotę najwyższego stanu i matkę wszelkiej rzeczy. Jeśli jednak nawet to nie rozgoniło ponurych chmurek znad twojej główki, kiciusiu, odsyłam do wiki, gdzie dowiesz się, że Automated Alice, trzecia powieść Noona z uniwersum Wurta, jest jednocześnie "triquelem" (jak lubi mawiać sam autor) do Alicji z Krainy Czarów i "preprequelem" (jak lubię mawiać ja) do pierwszej swojej powieści.
Drugim odniesieniem (i z resztą dość naciąganym; sama bym w życiu na to nie wpadła, bo, muszę się przyznać, to znalazłam przez przypadek w internecie) jest związek Skryby i Desdemony z Orfeuszem i Eurydyką. Na swój zakręcono-wurtowy sposób ma to nawet sens. Długie poszukiwania Skryby na powrócenie Desdemony do "życia" i (1.spoiler!) ich "rozminięcie się" pod koniec książki, może nieść pewne podobieństwo do w/w mitologicznej pary, ale wydaje mi się nie wielkie i, jak już wcześniej powiedziałam, nieco naciągane.
Kolejnym dość naciąganym odniesieniem jest nadanie bohaterom ważnym, acz raczej drugoplanowych, imion "Tristan" i "Desdemona", ale chyba oprócz tych właśnie imion, nic ich ze swoimi pierwowzorami nie łączy. (2.spoiler!) No chyba, że ucinanie dredów przez Tristana po śmierci ukochanej Suzie można podciągnąć pod przenośnię śmierci. Wtedy już trochę bardziej.
"To wam, Mandy i Żuku, Skitrowcom, poświęcam część tej opowieści."

Ostatnim już przeze mnie samodzielnie odnalezionym odniesieniem do klasyki jest Skryba jako bohater przejawiający się zespołem cech werterycznych. Ponieważ już samo to stwierdzenie jest wystarczająco dużym spoilerem, nie będę już ich dalej ukrywać w tym akapicie. No chyba, że któryś kiciuś jeszcze nie wie kim jest Werter. Wtedy taki kiciuś może radośnie pominąć następujące ustępy recenzji, aż do następnego cytatu, bo i tak będzie rozumieć piąte przez dziesiąte.

Primo - uczuciowość. No cóż... Może Skrybie daleko do gwałtownej uczuciowości Wertera czy choćby Lotty, ale w tym psychodelicznym futurystycznym Manchesterze, który przedstawił nam autor, a w którym dane było żyć głównemu bohaterowi, był on z całą pewnością osobą najbardziej uczuciową.
Secundo - świat postrzegany przez pryzmat marzeń i poezji. Poezji to może nie, ale... Bycie non stop pod wpływem Wurta (czyli połączenie marzeń, snów i koszmarów w nie do końca odpowiednich proporcjach) czy też pragnienie bycia w Wurcie przez cały czas, bo Desdemona, można tu spokojcie podciągnąć.
Tertio - zamiłowanie do natury, przyrody. Zanim mnie o cokolwiek oskarżycie (szczególnie o rzucanie bezpodstawnych porównań do Wertera na prawo i lewo), przypomnijcie sobie Manchester w "Wurcie". Jak Skryba miał kochać ten szary i ponury świat, w którym WSZYSCY ćpają, by się od niego uwolnić? Nie da się, kociaki. Nie da się. Z resztą wam też wasz świat do końca nie podoba, skoro poświęcacie tyle czasu na czytanie książek, granie w gry i oglądanie telewizji, zamiast przespacerować się miejskmi i podmiejskimi uliczkami. Podobnie więc zaś czyni Skryba, który, o ile dobrze pamiętam, kiedy spotkał się w jednym z wurtowych snów z Desdemoną w miłym, zielonym,  pogodnym miasteczku, zachwycał się nad każdym kwiatkiem i drzewkiem.
Quatro - kult miłości. Podobnie jak z uczuciowością. Z resztą, kiciusie, heloł, oddał swoje życie za Desdemonę. Tak bardzo ją kochał. Hmmm?
Quinto - umiłowanie dzieci. No dobra. Cofam to, co powiedziałam przy naturze. Nie wszyscy ćpają. Wurtem zaciągają się jedynie dorośli, staruszkowie i młodzież. Dzieci natomiast, jak to dzieci w książkach, są niewymownie niewinne i nieskalane narkotykiem. Toteż nic dziwnego, że Skryba raczej nie za często ma z nimi kontakt. W pewnym momencie pojawia się jednak przy boku Skryby ktoś taki jak Skierka i choć dziecię nie ukończyło nawet 10 lat, przez pewien okres cały swój czas spędzała ze Skrybą, który traktował ją jak młodszą siostrę - i chodzi mi o tą zdrową relację brat-siostra, a nie tę... wurtową :).
Sexto - bunt wobec świata. I nie tylko wobec tego psychodelicznego Manchesteru czy wurtowej rzeczywistości, ale również wobec meta- i wymiaru Kota Gracza. Bo stanięcie twarzą w twarz z Kotem nie jest rozrywką przeznaczoną dla pochmurnych potakiwaczy, którzy są zbyt słabi, by w ogóle chcieć coś zmienić w ich ponurym świecie.
Septimo - samotność i osamotnienie. ... Naprawdę muszę coś tu wyjaśniać?
Oc... *przełyka ślinę ze zdenerwowania i wypatruje zbliżającego się Śmierci*...tavo - samobójstwo. No dobrze, dobrze. Skryba może nie popełnia typowego samobójstwa, ani też nie pożycza od najlepszego przyjaciela i największego rywala zarazem pistoletów, na podobieństwo Wertera, jednakże oddaje swoje życie na rzecz życia Desdemony, przez co już na zawsze zostaje uwięziony w Wurcie. A właściwie nawet wyrzucony poza Wurta, tam, gdzie swoje miejsce ma Kot, Wąchający Generał i Alicja.

"- (...)wiem tylko, że ten świat jest piękny i że ty jesteś moim bratem, i że powinniśmy zostać tu na zawsze. Zrobimy tak, Skrybo?
-Nie."

Ojoj. Troszkę mi się rozpisało. A ja nawet nie liznęłam Okruchów z Pałacu Snów! Przecież to bardzo ważny prezent od naszego autora na XX-lecie istnienia Wurta!
Co mówicie, Kiciusie? Że Kocica powinna już dziś zejść ze sceny i powrócić później, w odpowiedniej chwili? Wziąć przykład z Kota? No dobrze, dobrze. Skoro tak uważacie...

Jeszcze tylko kilka słów podsumowania... Przecież nie można odejść tak bez pożegnania...

Ktoś* kiedyś powiedział: "Wurt” nie stracił nic ze swojej oryginalności i siły oddziaływania… Kiedy cały świat jest na prochach, jego obraz nie może nie być dystopijny, ale dzięki prawdziwym ludzkim uczuciom nie traci realizmu i wyróżnia się autentycznym pięknem, jak tęcza odbita w kałuży ropy… „Wurt” był lekturą obowiązkową w 1993 roku i pozostał nią w 2013." Zgadzam się w 100%. Zaczynając od świata na prochach (honestly, to właśnie dzięki temu sformułowaniu postanowiłam sięgnąć po książkę), przez autentyczne piękno i tęczę odpitą w kałuży ropy (to z kolei przypomina mi pewien dość typowy cytat z Wiedźmina z gwiazdami i ich odbiciem w jeziorze, którego od kilku tygodni za nic nie mogę sobie przypomnieć), po stwierdzenie, że "Wurt" był pozycją obowiązkową w 1993 i pozostał nią w 2013.
Ktoś kiedyś również powiedział (zapewne wydawca albo ludzie od marketingu, którzy wówczas nie wiedzieli, że takie chwyty nie zachęcają ludzi do lektury książki, a wręcz przeciwnie), że Noon to Philip K. Dick lat 90. Zawsze ciężko mi szło pisanie takich hiperbolizacji i za każdym razem niewyobrażalnie trudno mi było się z tym zgodzić, nawet jeśli tkwiło w tym ziarno prawdy.  Podejdę więc do tej sprawy nieco od innej strony. Czytałeś Dicka i ci się spodobał? Sięgnij po Noona. Czytałeś i nie bardzo przypadł ci do gustu? Sięgnij po Noona. Nie czytałeś? Nadal sięgnij po Noona.
I pamiętajcie, Kociaki.
Bądźcie bardzo, ale to bardzo ostrożne.

*SciFiNow /cytat z okładki książki i strony wydawnictwa

Autor: Jeff Noon
Tytuł: Wurt. Okruchy z Pałacu Snów
Seria: Wurt
Seria wydawnicza: Uczta Wyobraźni
Tłumacz: Jacek Manicki, Wojciech Szypuła
Liczba stron: 353
Wydawnictwo: MAG
Data wydania: 14 czerwca 2013

piątek, 16 sierpnia 2013



"Planet Earth. This is where I was born. And this is where I died. The first nineteen years of my life nothing happened. Nothing at all, not ever. And then I met a man called the Doctor. A man who could change his face. And he took me away from home in his magical machine. He showed me the whole of time and space. I thought it would never end..."



Po wydarzeniach na statku Station Games, Rose Tyler (Billie Piper) postanawia towarzyszyć zmienionemu, a jednak nadal znajomemu Doktorowi (David Tennant) w trakcie podróży TARDISem, statkiem kosmicznym przemierzającym czas i przestrzeń pod postacią niebieskiej butki policyjnej. Dzięki nim, dziewczyna będzie mogła spotkać się ze starymi "znajomymi", poznać starą towarzyszkę Doktora, Madame de Pompadour lub legendarnego K-9, zobaczyć Cybermanów, obserwować z bliska bieg ze zniczem olimpijskim z Londynu 2012 czy stanąć oko w oko z Szatanem i demonami przeszłości. A przede wszystkim - znaleźć miłość i ją bezpowrotnie utracić.

To już chyba wchodzi mi się w nawyk - pisanie o poprzednim sezonie serialu, chociaż bieżący dobiega/dobiegł końca. Miesiąc po miesiącu. I obejrzenie całego sezonu w ciągu miesiąca.
Dziś, 7 sierpnia, kiedy zaczynam pisać ten post, jestem już po najlepiej ocenianym odcinku całego nowego Doktora Who. Przede mną dwu- i pół godzinny (3 odcinki! What the hell?!) finał sezonu z moim ukochanym Jackiem Harkness, w którym Martha... No cóż. Nie o tym dzisiaj. Dziś o moich, jakby to powiedzieli tumblrowcy, babies  - Dziesiątym Doktorze i Rose Tyler, czyli sezon 2." nowego" Doktora Who.

"My name is Rose Tyler and this is the story of Torchwood. The last story I'll ever tell. This is the story of how I died."


Moja opinia o poszczególnych odcinkach w skrócie:

00. The Christmas Invasion - pierwszy odcinek w nowym wcieleniu, a Doktor już znajduje sobie wrogów. Jeden z najdziwniejszych odcinków sezonu. Nie bardzo przypadł mi do gustu, ale to może dlatego, że to był mój pierwszy kontakt z Davidem Tennantem i Dziesiątym Doktorem.
01. New Earth - czyli pierwsze spotkanie z kotoludzkimi siostrami. Było kilka(naście) ciekawych scen, szczególnie podobała mi się ta, gdy lady Cassandra non stop zmieniała ciała, ale moim zdaniem, odcinek jakoś specjalnie nie powalał na kolana.
02. Tooth and Claw - pierwszy odcinek nowego sezonu, który mi się bardzo spodobał. Były wilkołaki, była królowa Wiktoria, było Torchwood (a Torchwood = Jack Harkness, więc... :D), było pasowanie na lorda i lady, były książki. I śmiech Doktora z Rose. Więcej mi do szczęścia nie potrzeba :).
03. School Reunion - epizod przypominał mi nieco jeden z odcinków "Tajemniczych opowieści Moville'a", które oglądałam w dzieciństwie. Ani K-9 (uwielbiam te roboty z lat 80. :D), ani Sarah Jane nie przypadali mi do gustu. Jedynie chyba obecność Mickey'go i jego porównywanie do robotycznego psa ratuje odcinek.
04. The Girl in Fireplace - cuuuuuuuuuuuudo! Jeden z najlepszych odcinków Doktora. Z resztą, nie powinnam się dziwić - scenariusz: Steven Moffat :3
05./06. Rise of the Cybermen & The Age of Steel - Ach ci starzy blaszani wrogowie Doktora... :). Poza tym jest Peter, jest dwóch Mickey'ów, jest ich babcia, nie ma Jackie, są inne wymiary - dla mnie bomba :). Btw... Bardzo ładne wprowadzenie do finału.
07. The Idiot's Lantern - i właśnie dlatego nie należy oglądać telewizji! Odcinek troszkę dziwny, ale Doktor i Rose... Ach... Ciekawy :).
08./09. The Impossible Planet & The Satan Pit - baaaaaaardzo mi się podobał. Po pierwsze - statki kosmiczne i krańce wszechświata? Moje klimaty :D. Po drugie: Doktor i Rose. Przede wszystkim Rose.
10. Love & Monsters - dla wielu najgorszy odcinek. W całym serialu. Mi się bardzo podobał. Miło obejrzeć coś jedynie pośrednio związane z Doktorem, jednocześnie nie porzucając serialu. Jestem na tak.
11. Fear me - dla mnie geniusz, choć i w tym przypadku słyszałam, że odcinek jeden z gorszych. Urzekł mnie HORROR i demony przeszłości w jasnych, ciepłych barwach scenerii. I niezwykle wystraszył Londyn w 2012. Bo choć był z przyszłości (odcinek z... 2006?), był... bardzo nasz.
12./13. Army of Ghosts & Doomsday - najgorsze i jednocześnie najlepsze odcinki Doktora ever. Dobre, bo są dobre. Szczególnie Doomsday, ale... JAK RUSSELL T. DAVIES MÓGŁ TO ZROBIĆ?! Nigdy mu tego nie wybaczę... Never. Like ever.

A teraz troszkę bardziej szczegółowo :) :

Czyli kilka spostrzeżeń odnoście serialu.

Po pierwsze - Doktor


W poprzednim sezonie mieliśmy do czynienia z Christopherem Ecclestonem w roli Dziewiątego Doktora. Wspomniałam wtedy, że do... specyfiki zarówno głównej postaci jak i aktora musieliśmy przed dłuższy czas się przyzwyczajać, jednak i tak ostatecznie wszyscy pokochaliśmy Dziewiątego i Chrisa. Z kolei kiedy zaczynałam drugi sezon, w którym pojawił się David Tennant z nowym wcieleniem, miałam wrażenie, że ten proces przebiegł szybciej, co za tym idzie również... Gwałtowniej. Od pierwszego (a właściwie od zerowego) odcinka zostaliśmy wrzuceni na głęboką wodę w postaci szaleństwa, dziwactwa, inteligencji, specyfiki i impulsywności głównego bohatera*. Dzięki temu musieliśmy szybko się przyzwyczaić do takiego charakteru Doktora, abyśmy już przy trzecim-czwartym odcinku czuli się, jakby wcześniej nie było żadnego innego.

*i Davida? W końcu ten człowiek też nie jest do końca normalny... :D

Po drugie - Rose Tyler

Przy poprzednim moim poście o serialu przy temacie towarzyszy Doktora, celowo odsunęłam na bok postać Rose. Z kilku powodów. Primo: nie chciałam wydłużać niemiłosiernie posta. Secundo: Musiałam napisać o Jacku, a przecież Jack nie może dzielić się miejscem z kimkolwiek. Tertio: podczas pisania tamtego wpisu byłam już po 2. sezonie, więc wiedziałam, że lepiej poświęcić Rose trochę więcej miejsca, niż marne trzy linijki.
Szczerze powiedziawszy... Rose na początku nie za bardzo przypadła mi do gustu. Dziewiętnastoletnie blond dziecię prowadzące sklep odzieżowy w centrum Londynu? Porzucające wspaniałego chłopaka (Mickey! :D) dla faceta, którego ledwie zna? Narażająca na niebezpieczeństwo bliskich dla kogoś, kto jej się nawet nie przedstawił. Osoba, która ledwo ogarnia otaczający ją świat, żyjąca z dnia na dzień bez konkretnego celu, MA ZOSTAĆ TOWARZYSZKĄ DOKTORA?! Guys, na prawdę?
Szybko jednak nadeszło "The Unquiet Dead", nieco później "Father's Day", dwuodcinkowe "The Empty Child" no i finał pierwszego sezonu. We wszystkich tych opowieściach Rose udowodniła, że bardzo szybko potrafi się przyzwyczaić do wciąż zmieniającej się wokół rzeczywistości, a rola towarzyszki w podróży Doktora jest jej wręcz przeznaczona.
I w sumie nie tylko w podróży.

Im dłużej o niej myślę, pisząc ten post, tym gorzej znoszę zakończenie finału drugiego sezonu i gorzej reaguję na kolejne takty tematu z Doomsday. Jeśli nie chcecie skończyć ze złamanym sercem, tak jak ja, nie oglądajcie ostatnich odcinków


Po trzecie - roboty

Jestem strasznie rozdarta w tej kwestii.
Z jednej strony to rozczulające, że twórcy "nowego" Doktora tak bardzo trzymają się kanonu.
Z drugiej - niby czemu mieliby się nie trzymać? Przecież to wciąż ten sam "Doctor Who" z 1963r. Doktor bez Daleków, Cybermanów i... K9 nie byłby taki sam.
Z trzeciej - rozbrajające są momenty, w których efekty specjalnie sięgają zenitu (tak a`propos, bardzo dobre. Znacznie lepsze niż w 1. sezonie) i nagle na scenę wchodzi taki Dalek albo Cyberman. Oczywiście, są ładnie odpicowani, twórcy robili co mogli, by ich dopasować do współczesnego Doktora, ale... Byli oni imponujący 50 lat temu, gdy powstawali. Dzisiaj już niekoniecznie...
Nie mówię, że to bez sensu, że twórcy Doktora z 2005 roku postanowili powrócić do starych wrogów rasy Władców Czasu. Bez sensu byłby ten serial, gdyby ich nie było. Po prostu chciałam nieco wylać swoje żale na ten temat i pokazać, jak bardzo Doktor zmienił się przez te 50 lat.

Dalek (lewo) i Cyberman (prawo)
Nie będę powtarzać z ostatniego wpisu, dla kogo jest ten serial - i tak już zbyt często powoływałam się na niego w tym poście ;). Poza tym - niewiele się w tej materii zmieniło.
Mam tylko jedną małą prośbę dla tych, którzy postanowili rzucić oglądanie Doktora Who po pierwszym sezonie - proszę, spróbujcie wrócić do tego serialu i obejrzeć chociaż kilka pierwszych odcinków drugiego sezonu. Może a nóż widelec, wam się jednak spodoba? A jeśli nie... No cóż. Zrozumiem, nie wasze klimaty. Ale podziękuję, że chociaż spróbowaliście.