RSS
Facebook
Twitter

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą steampunk. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą steampunk. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 1 maja 2012

 Bezdusznie tajemnicza, bezzmiennie zabawna, bezgrzesznie ciekawa i bezwzględnie wciągająca!

W słowniku lady Maccon nie ma takiego słowa jest „nuda” czy „lenistwo”. Nawet będąc w ósmym miesiącu ciąży, Alexia ma pełne ręce roboty. Zbliża się pełnia. Wampiry z ula westminsterskiego czyhają na życie bezdusznej i jej nienarodzonego dziecka. Lord Akeldama pragnie adoptować małego duszokrada, co sprawia, że  wataha Woolsey musi przenieść się ze spokojnych zielonych terenów do zatłoczonego Londynu. Biffy nie potrafi pogodzić się z myślą, że został wilkołakiem, madame Levoux wygląda coraz mizerniej, a Felicity postanawia zostać sufrażystką.  Na domiar złego w domu przyjaciela-wampira pojawia się duch informujący o zamachu na królową. Po drodze Alexia dowiaduje się wielu ciekawych rzeczy, jak np. kim była wielka miłość profesora Lyalla, kto był odpowiedzialny za zdradę stanu w watasze Kingair, gdzie można trzymać kilkukondygnacyjne oktomatony i co podają na podwieczorek w wampirzym ulu.


Gdy tylko skończyłam ostatnią stronę „Bezgrzesznej”, nie mogłam się doczekać kolejnej przygody Alexii i londyńskiej watahy, zawartej w „Bezwzględnej”. Tym większa była moja radość, gdy dowiedziałam się, że mogę ją zrecenzować dla portalu. Kiedy więc nowa powieść Gail Carriger trafiła w moje ręce, nie mogłam się oprzeć i, nie zważając na okoliczności, rzuciłam się na książkę, ciekawa, co tym razem zaserwuje nam autorka.


Cała recenzja na


-------------------------------------------------------------------------------------------------------

PRZYPOMINAM O URODZINOWYM KONKURSIE.
Do wygrania Ruiny Gorlanu, Żelazny Cierń, Piosenki dla Pauli oraz Z ciemnością jej do twarzy ;)
Szczegóły po kliknięciu na obrazek.

niedziela, 25 marca 2012

Szybciej! Przygoda na nas czeka, a Ziemia obraca się prędko.

W świecie maszyn, parowych silników i potężnych mostów, Aoife czeka, aż nekrowirus, który przemienił w szaleńców jej najbliższą rodzinę, dosięgnie także i ją. Nie ma ucieczki przed śmiertelną chorobą... Póki jednak Aoife może samodzielnie myśleć, póki krew w jej żyłach płynie, dziewczyna uczy się wymarzonego fachu w szkole inżynierów.
Pewnego dnia Aoife dostaje list od brata, w którym ten prosi ją o pomoc. Conrad uciekł z domu zaraz po szesnastych urodzinach i słuch po nim zaginął. Dziewczyna, w towarzystwie przyjaciela, Cala oraz dziwnego przewodnika, Deana, wyrusza do domu swego ojca, jedynego miejsca, do którego mógł udać się Conrad, gdy porzucił pogrążającą się w szaleństwie rodzinę. Niebezpieczna wyprawa przynosi Aoife wiedzę. Wiedzę, której posiąść nie powinna i która ściąga na nią śmiertelne niebezpieczeństwo.


"Dean, ja bardzo pragnę uwierzyć, że jestem w stanie robić rzeczy, o jakich zwykłe dziewczyny mogą tylko pomarzyć. Chcę uratować brata jak bohaterka z książki. Ale historie z książek nie są prawdziwe. Najzupełniej realni są za to Nadzorcy i w końcu nas odnajdą. "

H.P. Lovecraft'a samego w sobie można znać albo nie. Można było czytać jego powieści i opowiadania albo nie. Jednak z jego mitologią spotykamy się niemal na każdym kroku - czy tego chcemy czy nie - często całkiem tego nieświadomi. Jeśli więc chcemy zacząć naszą przygodę z Lovecraft'em, to "Żelazny cierń" idealnie się nadaje na początek.

W dzisiejszych czasach dobra książka nie może być po prostu książką spełniającą warunki poprawnie napisanej. Nie może opowiadać JAKIEJŚ historii i cieszyć się popularnością tylko dlatego, że jest. By książka okazała się bestsellerem lub fenomenem musi spełniać kryteria książki dobrej i mieć w sobie to COŚ. A w przypadku "Żelaznego ciernia" tym czymś jest ciągła niepewność.
Aoife (Ee-fah!) dowiaduje się rzeczy i widzi zdarzenia, jakich widzieć nie powinna. Tajemnice Graystone, życie Archibalda Grayson'a, Życzliwi, Kraina cierni czy Dziwność to rzeczy, o których nie wie niemal nikt, a które są stanie zmienić cały świat. I choć dziewczyna wierzy, że to wszystko istnieje, wie też, że w jej żyłach krąży nekrowirus, przez którego ludzie popadają w obłęd. Przez niego Nerissa trafiła do szpitala dla szaleńców, a Conrad chciał ją zabić. Przez niego Cal nie chce jej uwierzyć.
Przez niemal całą książkę zastanawiamy się czy to co widzi Aoife może naprawdę dziać się w alternatywnym Massachusetts w latach 60. czy może to jednak szaleństwo spowodowane przez chorobę.

Wszelkie podstawowe warunki napisania dobrej książki również zostały spełnione. Pomysł na Żelazny Kodeks jest niesamowity. Wartka akcja i ciekawi bohaterowie sprawiają, że od książki nie możemy się oderwać, a jeśli nie mamy wolnego popołudnia, robimy wszystko, by znaleźć choć odrobinę czasu na ponowne znalezienie się w świecie wykreowanym przez Caitlin Kittredge. Tłumacz również spisał się na medal, ponieważ książkę czyta się miło i szybko.

A skoro już wspominałam o bohaterach...
Szczególną sympatią darzę główną bohaterkę - Aoife Grayson. I nie chcę tutaj wychodzić na narcyzę, ale to co mi się w niej podobało, to to, że jest podobna do mnie. Przyszła pani inżynier  twardo stąpająca po ziemi, gotowa jednak w każdej chwili uwierzyć w coś nie z tego świata. Za wszelką cenę próbująca udowodnić ludziom, że inna nie znaczy gorsza. Interesująca się bardziej nowinkami technicznymi niż panującą modą. Namiętna czytelniczka.
No i są jeszcze Cal i Dean. Racjonalista i heretyk. Samotnik i dusza towarzystwa. Przyjaciel i powiernik największych sekretów. Szpieg i wojownik. Płochliwy i odważny. Ta dwójka podróżująca z Aoife jest tak różna, że po premierze miłośnicy "Żelaznego ciernia" natychmiast podzielą się na dwa obozy. I choć obaj chłopcy są niezwykli i sympatyczni, osobiście stoję po stronie Deana.

Trochę dziwnie mówić o takich rzeczach w steampunkowej młodzieżowej książce opartej na twórczości Lovecraft'a, gdzie akcja rozgrywa się w dysopijnym USA w latach 60., ale "Żelazny cierń" jest jedną z tych książek, którą bez obaw można przerabiać na lekcjach języka polskiego. Obok fantastycznej przygody, w książce poruszane są tematy poważne, ponadczasowe. Gdyby wymazać z książki świat jako taki oraz wątki fantastyczne, okazałoby się, że książka jest uniwersalna, a problemy jakie spotykają bohaterów dotyczą także i nas.

Nie ma niestety róży bez kolców. Jedynym minusem jaki znalazłam w książce jest... mapka! Kocham mapki wszelakie w książkach, więc gdy zobaczyłam dwie śliczne na początku książki, przykleiłam się do nich i chciałam zapamiętać każdy ich szczegół. Nie możecie sobie nawet wyobrazić, jaką miałam minę, kiedy zauważyłam... Że te mapki jakoś nie odpowiadają temu, co napisała autorka! Z wielkim bólem serca musiałam więc je odłożyć na bok i radzić sobie bez nich.
Nie ma róży bez kolców. Na szczęście po tę różę warto sięgnąć bez względu na kolce, które i tak przecież nie kłują.
Nigdy nie stawiam w recenzji książkom ocen jako takich. Jestem przeciwniczkom skal dla książek, ponieważ ocena sprawia, że odbiorca recenzji nie zastanawia się nad tym czy wspomniane wady czy zalety są dla niego ważne czy nie (jak wiemy, dla każdego ważne jest co innego), tylko zamyka swoje zdanie w pewnych ryzach recenzenta, wyolbrzymiając lub bagatelizując nie te cechy książki, które powinien. Dziś jednak z czystym sumieniem wstawiam "Żelaznemu cierniowi" ocenę 9/10, a biorąc pod uwagę fakt, że 10/10 daję jedynie wielkim dziełom literackim, pierwszy  tom Żelaznego kodeksu znaczy dla mnie naprawdę wiele.
Ze zniecierpliwieniem czekam na kolejne tomy Żelaznego Kodeksu i serdecznie polecam wszystkim fanom fantastyki.

"Kowboju, wyświadcz nam przysługę - rzucił przewodnik - i jeśli podczas tej wyprawy zechcesz nazwać bluźnierstwem coś jeszcze... to zamilcz."
Autor: Caitlin Kittredge
Tytuł: Żelazny cierń
Seria: Żelazny kodeks
Tłumacz: Grzegorz Komerski
Liczba stron: 452
Wydawnictwo: Jaguar

Data wydania: 4 kwietnia 2012

Za przedpremierowy egzemplarz "Żelaznego ciernia" serdecznie dziękuję Wydawnictwu Jaguar :)

---------------------------------------------------
 Param, param! Mam kilka ogłoszeń.
Zacznijmy od tego, że pod koniec kwietnia będę świętować podwójne urodziny - bloga i swoje własne. Postanowiłam więc mały konkursik z tej okazji. Problem polega na tym, że nie wiem co mogłoby być nagrodą, więc chciałabym was poprosić, byście głosowali w ankiecie na początku bloga.
Drugie ogłoszenie to takie, że wkrótce powinna pojawić się nowa strona, na którą rzucę książki, które z chęcią wymienię (w ostateczności sprzedam), więc warto być czujnym ;).
W kolejnym, trzecim, chciałabym poinformować, że wkrótce będę miała testy gimnazjalne, a nauczyciele ostatnimi czasy codziennie zapowiadają nam sprawdziany, więc częstotliwość dodawania nowych postów będzie jeszcze mniejsza (choć i tak już jest na dość marnym poziomie).
I na koniec, jakby miał ktoś ochotę, to na Pingerze znajduje się prolog do czegoś (nie wiem jeszcze czego). Jeśli ma ktoś wolną chwilkę albo jeśli jest ciekawy mojej innej twórczości to zapraszam do czytania. Opinie na temat prologu mile widziane ;).

poniedziałek, 2 stycznia 2012

 Szykują się międzygatunkowe i... międzynarodowe kłopoty!
Alexia jest w ciąży. Tak, tak. Ta sama Alexia jaką znaliśmy: żona Conalla Maccona, córka Alessandra Tarabottiego, przyjaciółka lorda Akeldamy, madame Levoux i państwa Tunstell, bezduszna, muhjah królowej Wiktorii, wielbicielka parasoli i miłośniczka herbaty – nie koniecznie w tej kolejności. I byłoby cudownie, radośnie i wspaniale, gdyby nie fakt, że… Wilkołaki nie mogą mieć dzieci. Bezduszni bezdusznymi, ale lord Maccon po kontakcie z żoną jest po prostu martwy, nie może więc posiadać potomstwa. Posądziwszy Alexię o zdradę, wyrzuca ją z domu, a sam z rozpaczy upija się… formaliną. Tymczasem załamana bezduszna szuka schronienia u rodzinki, która bezczelnie wyrzuca ją za próg, a następnie u lorda Akeldamy, który przy okazji, rozwiązałby problem z dzieckiem, które nie ma prawa istnieć. Niestety wywiało go z miasta – nikt nie wie gdzie jest i dlaczego uciekł. Jedyne co pozostało Alexii, to prosić profesora Lyalla o opiekę nad Woolsey i Conallem, by samej z madame Levoux i Floote’em wyruszyć we wspólną podróż do Włoch, a tam spotkać się z Templariuszami, którzy jako jedyni potrafią wyjaśnić istnienie dziecka bezdusznej i wilkołaka.

Od początku wiedziałam, że książki Gail Carriger są szalone – to właśnie z tego powodu postanowiłam je przeczytać. Pełne niespodzianek, zabójczego humoru i skomplikowanych zagadek opowieści o Alexii Tarabotti były lekiem na śmiertelną powagę tego świata. Kiedy zaczynałam trzecią część Protektoratu Parasola pomyślałam: „OK. „Bezzmienna” mnie totalnie zaskoczyła, ale „Bezgrzesznej” się nie dam. Wiem, czego mam się spodziewać, więc mogę powrócić do myśli, że będę krok przed Alexią.” Niestety – nie dość, że lady Maccon wyprzedziła mnie o dobre 100 metrów, to jeszcze całkowicie ogłuszyła niespodziewanymi i absurdalnymi wydarzeniami z życia jej męża.

Cała recenzja na

poniedziałek, 5 grudnia 2011

 O podróży sterowcem w odmętach eteru...
Sięgając po raz pierwszy po Protektorat Parasola, miałam najróżniejsze wyobrażenia „Bezzmiennej”. Spodziewałam się wszystkiego: od ckliwego romansu, przez dramat psychologiczny, do arcyskomplikowanego kryminału. A jednak mimo wszystko książka mnie zaskoczyła.
Lorda Conalla Maccona nie trzeba nikomu przedstawić. Ten gwałtowny, porywczy i dość głośny Szkot jest jednym z najsłynniejszych dżentelmenów wiktoriańskiego Londynu. Dżentelmenem, który przez niemal dwieście lat był kawalerem! Na szczęście, nie długo po poznaniu panny Alexii Tarabotti, londyńskie gazety mogły oświadczyć, że alfa watahy Woolsey znalazł sobie małżonkę. Szczęście młodej pary (a właściwie Alexii) nie trwa jednak długo: małżonek nagle znika, zostawiając na jej głowie pułk nadprzyrodzonych żołnierzy i tabun zaklętych duchów na trawniku, przyjaciółka wychodzi za mąż, matka przywozi irytującą siostrę, nie mówiąc już o tym, że w Londynie panuje dziwny wirus śmiertelności.  O nie! – lady Maccon nie pozwoli na to, by wszystko to spoczywało na jej barkach!  Wyrusza z garstką przyjaciół, służby i szpiegów do Szkocji śladami męża, by znaleźć powód jego nieoczekiwanego wyjazdu. Nikt się jednak nie spodziewa takiego obrotu sprawy…

Gdy tylko skończyłam ostatnią stronę drugiego tomu serii Gail Carriger zaczęłam się zastanawiać jak krótko, acz precyzyjne opisać tę książkę, tak by spodobało się to moim znajomym. Uznałam, że „paranormalna powieść detektywistyczna z wątkiem miłosnym w tle” doskonale odzwierciedli charakter książki.  I choć wątkowi detektywistycznemu jest bliżej do Byka Kreteńskiego z Herkulesem Poirot niż do Psa Baskerville’ów z Sherlockiem Holmes’em, nadal mamy do czynienia z intrygującą zagadką. Wątki miłosne dodają historii smaczku (zamiary Felicity względem Tunstella były całkowicie nieodpowiednie – podobnie zresztą jak zamiary panny Ivy – a zachowanie madame Lefoux było co najmniej niepoprawne i niezwykle kontrowersyjne!), a obecność wampirów, wilkołaków, bezdusznych i duchów było wisienką na szczycie tortu (choć dla mnie bardziej odpowiednie byłoby porównanie do warstwy cukru-pudru na napoleonce).

Cała recenzja na