RSS
Facebook
Twitter

czwartek, 29 marca 2012

Gdzieś między tym, a tamtym światem...



W oślepiającym blasku trzech fioletowych słońc troje wędrowców – stara Meksykanka, zautomatyzowany samochód terenowy i brontozaur – od setek lat brnie przez pustynię. Nie wiedzą, czy pustynia gdzieś się kończy, a jeśli nawet tak, to co znajdą na jej krańcu. Czasem napotykają idealnie zachowane, ale całkiem bezludne miasta. Nigdy nie spada ani kropla deszczu. Najgorsze jednak jest to, że nie pamiętają nic ze swojego życia przed pustynią – tylko nocą, w snach, przypominając sobie strzępy dawnych przeżyć.
Noc sprowadza jednak szaleństwo burz piaskowych, które zamieniają ich ciałami, w jakiejś metafizycznej odmianie zabawy w komórki do wynajęcia. Dysfunkcyjni i zdezorientowani, wielokrotnie zabijają się nawzajem, nigdy jednak nie udaje im się umrzeć. Gdzie są? I jak mogą stamtąd uciec?


Pamiętacie (wielu pewnie nadal to przeżywa) jakie to uczucie, kiedy brakuje pół punktu do wyższej oceny? Albo gdy bawi się w ciuciubabkę i przez długi czas nie możesz nikogo znaleźć? Jest się wtedy nieco zdesperowanym  i smutnym. Czuje się wtedy głupim. Żałuje się, że zrobiło się czegoś więcej, kroku dalej. Gani się w myślach: "Dlaczego nie wpadłem na o wcześniej?!" Czytając "Trojkę" Stepena Chapmana, tak się właśnie czujemy.
"Trójki, pomyślał Alex, Potrzebuję więcej trójek. Zwierzę, roślina, minerał.(...)Naomi zwróciła pysk w stronę matki.
O co chodzi ojcu? - spytała.
Mnie pytasz? - odparowała Eva. Skąd ja mam, kurna, wiedzieć? Sama go zapytaj, ptasi móżdżku.
Dobrze, matko, 
Dobrze, matko, pomyślała Naomi.
Złapała wkurwa, wtrącił Alex.
Jak zwykle, odpowiedziała w myślach Naomi. Należałoby ją uśpić.
Bezboleśnie?
Bezboleśnie? - zainteresował się Alex. Czy po torturach?"
To co stworzył Chapman można porównać do wielkiej siatki - pojedyncze ogniwo nie znaczy tak na dobrą sprawę nic, ale połączone z całą resztą, tworzy coś, z czego ciężko się wydostać. Choć z początku wydaje nam się, że każda postać, każde wydarzenie, każde miejsce zostało wrzucone do książki całkiem przypadkowo i bez dłuższego zastanowienia, pod koniec opowieści dowiadujemy się, że autor utkał dla nas siatkę perfekcyjną - z której nie da się wybrnąć, choć zostało już wyjaśnione, a wszystko zaczęło do siebie pasować, jak elementy układanki.

Najważniejszym elementem w książce są bohaterowie. Wykreowani idealnie, fantazyjnie, choć są tak niedoskonali, szarzy, bezbronni, zmęczeni. Tak niewyobrażalnie rzeczywiści, choć żyją w surrealistycznym świecie.
To właśnie oni są narratorami "Trojki". Eva, Alex i Naomi opowiadają czytelnikowi i sobie nawzajem historię ich życia, nim pojawili się na tej nieskończonej pustyni z trzema słońcami nad głowami. Narracja przeskakuje z Alexa na Evę, później na Naomi, by na ostatku pozytywka Labirynta zabrała głos. Z początku liczne przeskoki irytują czytelnika, jednak po pewnym czasie, można się do nich przyzwyczaić.
Najbardziej spodobała mi Naomi. Jej historia jest tak długa, pokrętna i nieprawdopodobna, że pod koniec książki zaczynamy się zastanawiać, która opowieść byłą tą prawdziwą.

Coś, co mnie zachwyciło, czytając Trojkę, to cytaty, sentencje, krótkie pieśni i wierszyki przed każdym z rozdziałów, wprowadzające czytelnika w odpowiedni nastrój i, niczym syreny, szepczące: Przeczytaj nas. Pomyśl. Przełóż nasz sens na rozdział. Zagłęb się w nas... Tak daleko, że głębiej nie można. A wtedy już nie będzie drogi powrotnej.
Kuszeni przez ozdobniki, zaczynamy się nad nimi zastanawiać, by pod koniec książki czuć, o czym wspominałam na początku recenzji.

Jednym z minusów książki jest to, że bardzo ciężko się ją czyta. Wątpię, by chodziło tu o trudną treść czy leniwą fabułę. Wątpię, by chodziło o specyficzność bohaterów.
Może to wina tłumacza i jego ciężkiego pióra? Przecież czasami czytam 300 stron dziennie, a przy lekturze "Trojki" miałam dość po 3-4 stronach.
A może po prostu tak głębokiej i specyficznej książce nie wypada być lekką i przyjemną lekturą?

"Trojka" S. Chapmana z pewnością nie jest książką lekką, miłą i przyjemną, a już z pewnością nie nadającą się do wieczornej lektury w łóżku. Jest opowieścią oryginalną, ciekawą, intrygującą i niezwykle wciągającą, jednak wciągającą niebezpiecznie i po przeczytaniu czytelnik może poczuć się przytłoczony szarą rzeczywistością.
Nie mniej serdecznie polecam wszystkim, którzy chcą na chwilę odpocząć od wszędobylskich komercyjnych masówek.
"Zdradzę ci tajemnicę. Dokładnie wiedziałam, co robię. Wszystko zaplanowałam. Wiedziałam, że tak się nie robi, ale co innego mi pozostało? Byłam przemarznięta. Byłam umierająca. Byłam samotna.Wybacz mi, tato. Wybacz mój pradawny grzech. Wybacz, że byłam zmarznięta. Wybacz, że byłam głodna.Wybacz, że cię potrzebowałam."
Autor: Stepan Chapman
Tytuł: Trojka
Seria: Uczta wyobraźni
Tłumacz: Wojciech Szypuła
Liczba stron: 236
Wydawnictwo: MAG
Data wydania: 8 kwietnia 2011

"Trojkę" Stepana Chapmana dostałam od wydawnictwa MAG. Serdecznie dziękuję ;).
-----------------------------------------------------------
Po raz kolejny :)
Param, param! Mam dwa ogłoszenia
Pierwsze - pod koniec kwietnia będę świętować podwójne urodziny - bloga i swoje własne. Postanowiłam więc mały konkursik z tej okazji. Problem polega na tym, że nie wiem co mogłoby być nagrodą, więc chciałabym was poprosić, byście głosowali w ankiecie na początku bloga. Można zaznaczyć kilka odpowiedzi ;).
Drugie ogłoszenie to takie, że wkrótce powinna pojawić się nowa strona, na którą rzucę książki, które z chęcią wymienię (w ostateczności sprzedam), więc warto być czujnym ;).
A! I mogę w pewnym momencie "ómrzeć", bo zbliżają się egzaminy i wypadałoby się pouczyć ;).

niedziela, 25 marca 2012

Szybciej! Przygoda na nas czeka, a Ziemia obraca się prędko.

W świecie maszyn, parowych silników i potężnych mostów, Aoife czeka, aż nekrowirus, który przemienił w szaleńców jej najbliższą rodzinę, dosięgnie także i ją. Nie ma ucieczki przed śmiertelną chorobą... Póki jednak Aoife może samodzielnie myśleć, póki krew w jej żyłach płynie, dziewczyna uczy się wymarzonego fachu w szkole inżynierów.
Pewnego dnia Aoife dostaje list od brata, w którym ten prosi ją o pomoc. Conrad uciekł z domu zaraz po szesnastych urodzinach i słuch po nim zaginął. Dziewczyna, w towarzystwie przyjaciela, Cala oraz dziwnego przewodnika, Deana, wyrusza do domu swego ojca, jedynego miejsca, do którego mógł udać się Conrad, gdy porzucił pogrążającą się w szaleństwie rodzinę. Niebezpieczna wyprawa przynosi Aoife wiedzę. Wiedzę, której posiąść nie powinna i która ściąga na nią śmiertelne niebezpieczeństwo.


"Dean, ja bardzo pragnę uwierzyć, że jestem w stanie robić rzeczy, o jakich zwykłe dziewczyny mogą tylko pomarzyć. Chcę uratować brata jak bohaterka z książki. Ale historie z książek nie są prawdziwe. Najzupełniej realni są za to Nadzorcy i w końcu nas odnajdą. "

H.P. Lovecraft'a samego w sobie można znać albo nie. Można było czytać jego powieści i opowiadania albo nie. Jednak z jego mitologią spotykamy się niemal na każdym kroku - czy tego chcemy czy nie - często całkiem tego nieświadomi. Jeśli więc chcemy zacząć naszą przygodę z Lovecraft'em, to "Żelazny cierń" idealnie się nadaje na początek.

W dzisiejszych czasach dobra książka nie może być po prostu książką spełniającą warunki poprawnie napisanej. Nie może opowiadać JAKIEJŚ historii i cieszyć się popularnością tylko dlatego, że jest. By książka okazała się bestsellerem lub fenomenem musi spełniać kryteria książki dobrej i mieć w sobie to COŚ. A w przypadku "Żelaznego ciernia" tym czymś jest ciągła niepewność.
Aoife (Ee-fah!) dowiaduje się rzeczy i widzi zdarzenia, jakich widzieć nie powinna. Tajemnice Graystone, życie Archibalda Grayson'a, Życzliwi, Kraina cierni czy Dziwność to rzeczy, o których nie wie niemal nikt, a które są stanie zmienić cały świat. I choć dziewczyna wierzy, że to wszystko istnieje, wie też, że w jej żyłach krąży nekrowirus, przez którego ludzie popadają w obłęd. Przez niego Nerissa trafiła do szpitala dla szaleńców, a Conrad chciał ją zabić. Przez niego Cal nie chce jej uwierzyć.
Przez niemal całą książkę zastanawiamy się czy to co widzi Aoife może naprawdę dziać się w alternatywnym Massachusetts w latach 60. czy może to jednak szaleństwo spowodowane przez chorobę.

Wszelkie podstawowe warunki napisania dobrej książki również zostały spełnione. Pomysł na Żelazny Kodeks jest niesamowity. Wartka akcja i ciekawi bohaterowie sprawiają, że od książki nie możemy się oderwać, a jeśli nie mamy wolnego popołudnia, robimy wszystko, by znaleźć choć odrobinę czasu na ponowne znalezienie się w świecie wykreowanym przez Caitlin Kittredge. Tłumacz również spisał się na medal, ponieważ książkę czyta się miło i szybko.

A skoro już wspominałam o bohaterach...
Szczególną sympatią darzę główną bohaterkę - Aoife Grayson. I nie chcę tutaj wychodzić na narcyzę, ale to co mi się w niej podobało, to to, że jest podobna do mnie. Przyszła pani inżynier  twardo stąpająca po ziemi, gotowa jednak w każdej chwili uwierzyć w coś nie z tego świata. Za wszelką cenę próbująca udowodnić ludziom, że inna nie znaczy gorsza. Interesująca się bardziej nowinkami technicznymi niż panującą modą. Namiętna czytelniczka.
No i są jeszcze Cal i Dean. Racjonalista i heretyk. Samotnik i dusza towarzystwa. Przyjaciel i powiernik największych sekretów. Szpieg i wojownik. Płochliwy i odważny. Ta dwójka podróżująca z Aoife jest tak różna, że po premierze miłośnicy "Żelaznego ciernia" natychmiast podzielą się na dwa obozy. I choć obaj chłopcy są niezwykli i sympatyczni, osobiście stoję po stronie Deana.

Trochę dziwnie mówić o takich rzeczach w steampunkowej młodzieżowej książce opartej na twórczości Lovecraft'a, gdzie akcja rozgrywa się w dysopijnym USA w latach 60., ale "Żelazny cierń" jest jedną z tych książek, którą bez obaw można przerabiać na lekcjach języka polskiego. Obok fantastycznej przygody, w książce poruszane są tematy poważne, ponadczasowe. Gdyby wymazać z książki świat jako taki oraz wątki fantastyczne, okazałoby się, że książka jest uniwersalna, a problemy jakie spotykają bohaterów dotyczą także i nas.

Nie ma niestety róży bez kolców. Jedynym minusem jaki znalazłam w książce jest... mapka! Kocham mapki wszelakie w książkach, więc gdy zobaczyłam dwie śliczne na początku książki, przykleiłam się do nich i chciałam zapamiętać każdy ich szczegół. Nie możecie sobie nawet wyobrazić, jaką miałam minę, kiedy zauważyłam... Że te mapki jakoś nie odpowiadają temu, co napisała autorka! Z wielkim bólem serca musiałam więc je odłożyć na bok i radzić sobie bez nich.
Nie ma róży bez kolców. Na szczęście po tę różę warto sięgnąć bez względu na kolce, które i tak przecież nie kłują.
Nigdy nie stawiam w recenzji książkom ocen jako takich. Jestem przeciwniczkom skal dla książek, ponieważ ocena sprawia, że odbiorca recenzji nie zastanawia się nad tym czy wspomniane wady czy zalety są dla niego ważne czy nie (jak wiemy, dla każdego ważne jest co innego), tylko zamyka swoje zdanie w pewnych ryzach recenzenta, wyolbrzymiając lub bagatelizując nie te cechy książki, które powinien. Dziś jednak z czystym sumieniem wstawiam "Żelaznemu cierniowi" ocenę 9/10, a biorąc pod uwagę fakt, że 10/10 daję jedynie wielkim dziełom literackim, pierwszy  tom Żelaznego kodeksu znaczy dla mnie naprawdę wiele.
Ze zniecierpliwieniem czekam na kolejne tomy Żelaznego Kodeksu i serdecznie polecam wszystkim fanom fantastyki.

"Kowboju, wyświadcz nam przysługę - rzucił przewodnik - i jeśli podczas tej wyprawy zechcesz nazwać bluźnierstwem coś jeszcze... to zamilcz."
Autor: Caitlin Kittredge
Tytuł: Żelazny cierń
Seria: Żelazny kodeks
Tłumacz: Grzegorz Komerski
Liczba stron: 452
Wydawnictwo: Jaguar

Data wydania: 4 kwietnia 2012

Za przedpremierowy egzemplarz "Żelaznego ciernia" serdecznie dziękuję Wydawnictwu Jaguar :)

---------------------------------------------------
 Param, param! Mam kilka ogłoszeń.
Zacznijmy od tego, że pod koniec kwietnia będę świętować podwójne urodziny - bloga i swoje własne. Postanowiłam więc mały konkursik z tej okazji. Problem polega na tym, że nie wiem co mogłoby być nagrodą, więc chciałabym was poprosić, byście głosowali w ankiecie na początku bloga.
Drugie ogłoszenie to takie, że wkrótce powinna pojawić się nowa strona, na którą rzucę książki, które z chęcią wymienię (w ostateczności sprzedam), więc warto być czujnym ;).
W kolejnym, trzecim, chciałabym poinformować, że wkrótce będę miała testy gimnazjalne, a nauczyciele ostatnimi czasy codziennie zapowiadają nam sprawdziany, więc częstotliwość dodawania nowych postów będzie jeszcze mniejsza (choć i tak już jest na dość marnym poziomie).
I na koniec, jakby miał ktoś ochotę, to na Pingerze znajduje się prolog do czegoś (nie wiem jeszcze czego). Jeśli ma ktoś wolną chwilkę albo jeśli jest ciekawy mojej innej twórczości to zapraszam do czytania. Opinie na temat prologu mile widziane ;).

wtorek, 20 marca 2012

Dozwolone od lat osiemnastu...


WSCHODZĄCY KSIĘŻYC
Melborne - stolica Australii - nigdy nie było spojonym miastem. Chodzące po ulicach wampiry, wilkołaki, zombie i zmiennokształtni to nic nowego. Tak samo kluby nocne dla paranormalnych. Ale żeby tak bezczelnie w środku nocy napadać na klub dla ludzi? Albo stać nago przed drzwiami mieszkania? Albo porywać ni z tego ni z owego brata? Riley Janson ma ostatnimi czasy pełne ręce roboty. Rhoan znika bez śladu, śmierdzący Gautier cały czas jej się czepia, Jack wciąż przypomina jej o wolnym stanowisku strażnika, Talon i Misha coś przed nią ukrywają, a Quinn... No cóż - Quinn musi jak najszybciej znaleźć jakieś ubranie i dowiedzieć się, czemu ktoś go pozbawił wspomnień z kilku ostatnich dni. Na domiar złego ktoś poluje także na samą Riley, by ją zabić. Albo, co gorsze, wykorzystać!

CAŁUJĄC GRZECH
Świat Riley Jenson tętni pożądaniem i niebezpieczeństwem. I kiedy budzi się naga i cała we krwi w nieznanym miejscu, jedyne co wie, to że musi uciekać. Nie pamięta ostatniego tygodnia, nie wie gdzie jest i co się z nią działo, ani co najważniejsze, kto jej to zrobił. Uciekając uwalnia przetrzymywanego w laboratorium Kade’a – jednego z najseksowniejszych zmiennokształtnych jakiego widziała. Sekret krwi płynącej w jej żyłach powoduje, że zostaje ponownie wplątana w śledztwo Departamentu Innych Ras. Otoczona jest przez kochanków, z których każdy ma wobec niej jakieś zamiary, nie zawsze miłosne. Wrogów ciężko odróżnić od przyjaciół i Riley czuje, że nie uniknie kłopotów.*

Nigdy nie przepadałam za książkami z gatunku paranormal romance. Wszystkie z reguły są takie same i kończą się tak samo. Ja natomiast lubię przygodę i różnorodność, oryginalność i nieprzewidywalność. Nic więc dziwnego, że stojąc przed wyborem: mało znane fantasy czy hiper popularny romans paranormalny, zawsze wybieram to pierwsze. Tym większe było moje zdziwienie, kiedy doszłam do wniosku... Że Zew Nocy nie jest taki zły. A czemu wcześniej uznałam, że jest "taki zły"? No cóż...

Obecnie mam lat naście. I to takie naście, że gorsze być nie może. Istnieje bowiem taki stereotyp, że "piętnastki" i "szesnastki" to nie robią nic innego, tylko obściskują się w ubikacjach. Nie twierdzę, że tak nie jest (nastoletnie ciąże - yey!), ale jest i taka grupa młodych ludzi, co to nawet się nie całowała. I właśnie ta grupa młodych ludzi (a właściwie ta, którą też jakoś szczególnie nie ciągnie do doznań erotycznych), szalenie ubolewa nad częścią kryminalnodetektywistycznoposzukiwawczą**. Pomysł na całą historię był bardzo dobry - wielopiętrowa intryga, afery genetyczne, porwania, sztuczne zapładnianie, tworzenie niezniszczalnych hybryd. Jak dla mnie wystarczyłoby nieco dopracować tę całą aferę i lekko doprawić to wszystko jakimś wątkiem miłosnym, a serię pokochałabym na miejscu.
Na szczęście (lub nieszczęście) "Zew nocy" jest przeznaczony dla czytelników dorosłych, więc moje zdanie się w tej kwestii właściwie się nie liczy.

Jeśli chodzi o bohaterów... Jedną z najbardziej irytujących postaci, zaraz po Gautierze (który był na wskroś zły, grr..., ale taki był chyba zamiar, więc wybaczam), był...a Riley. Ta na pół wampirzyca na pół wilkołaczka przypomina mi te wszystkie boChaterki z opowiadań aŁtoreczek, które można czytać na różnego rodzaju analizatorniach***. Na przykład - w jednym momencie mówi, że nie chce być strażnikiem, bo nienawidzi zabijać i nie wie, jak do tego zdolny jest jej brat, a w drugim zabija trzy wampiry obcasem buta jak zawodowy zabójca! Albo - przez cały "Wschodzący księżyc" przekonywała wszystkich dookoła, że ona dzieci mieć nie chce, a później w drugiej części Zewu Nocy mówi, że w sumie to nie taki głupi pomysł założyć tę rodzinę...
Z kolei osobą, którą pokochałam od pierwszego przeczytania był Liander. Gdybym miała opisać idealnego faceta dla mnie to w wielu przypadkach, byłby on bardzo podobny to opisu Liandera. Ten czuły i kochający mężczyzna jest jednocześnie silny i męski, w dodatku zraniony przez nieodwzajemnioną miłość. Aż szkoda, że nie istnieje i marnuje się u boku Rhoana...

Napisany lekkim i przyjemnym językiem Zew Nocy autorstwa Keri Arthur, jest książką dobrą - dla czytelników +18 lubujących się w romansach. Ciekawy pomysł na fabułę i ciekawi i sympatyczni bohaterowie, których na szczęście jest więcej niż tych irytujących, sprawiają, że i reszta czytelników jest w stanie przeczytać książki z przyjemnością, jeśli nie będzie się wymagało od nich za dużo. Osobiście z sympatii do Liandera, afery biologiczne i z czystej ciekawości, z chęcią sięgnę po kolejne części Zewu Nocy, choć sceny erotyczne są zdecydowanie nie w moim huście


*Opis pochodzi z oficjalnej strony Instytutu Wydawniczego ERICA
** czy coś w ten deseń
***np. NAKWa

Autor: Keri Arthur
Tytuł: Wschodzący księżyc
           Całując grzech
Seria: Zew nocy
Tłumacz: Kinga Składanowska
Liczba stron: 439(WK), 440 (CG)
Wydawnictwo: ERICA Instytut Wydawniczy
Data wydania: 9 marca 2011(WK), 15 czerwca 2011 (CG)

Książki Keri Arthur dostałam dzięki uprzejmości pani Kawałkowskiej z Erici. Dziękuję ślicznie ;).

---------------------------------------
Param, param! Mam kilka ogłoszeń.
Zacznijmy od tego, że pod koniec kwietnia będę świętować podwójne urodziny - bloga i swoje własne. Postanowiłam więc mały konkursik z tej okazji. Problem polega na tym, że nie wiem co mogłoby być nagrodą, więc chciałabym was poprosić, byście głosowali w ankiecie na początku bloga.

Drugie ogłoszenie to takie, że wkrótce powinna pojawić się nowa strona, na którą rzucę książki, które z chęcią wymienię (w ostateczności sprzedam), więc warto być czujnym ;).
W kolejnym, trzecim, chciałabym poinformować, że wkrótce będę miała testy gimnazjalne, a nauczyciele ostatnimi czasy codziennie zapowiadają nam sprawdziany, więc częstotliwość dodawania nowych postów będzie jeszcze mniejsza (choć i tak już jest na dość marnym poziomie).
I na koniec, jakby miał ktoś ochotę, to na Pingerze znajduje się prolog do czegoś (nie wiem jeszcze czego). Jeśli ma ktoś wolną chwilkę albo jeśli jest ciekawy mojej innej twórczości to zapraszam do czytania. Opinie na temat prologu mile widziane ;).

poniedziałek, 12 marca 2012


Paranormalny romans pod Kolonią...

Do czasu przeprowadzki z Kolonii do Kaulenfeld, największym problemem Elisabeth Sturm było to czy na sobotnią imprezę kupić sukienkę niebieską czy różową. Z chwilą, gdy Ellie przekroczyła próg nowego domu, poczuła, że poprzednie życie było jedynie wspaniałym snem, który w końcu musiał się skończyć. Kaulenfeld okazało się zapyziałą dziurą zabitą dechami, w której nie ma nawet piekarni, a autobusy do szkoły są tylko dwa: o ósmej i czwartej. I choć jakimś cudem udało jej się zakolegować z Benim i Maike, w ogromnym domu nadal czuła się niezwykle samotna. W pewnym momencie poznaje jednak Collina Blackburna, przez którego jej życie wkrótce stanie na głowie - o ile to jeszcze w ogóle możliwe.

Ktoś kiedyś powiedział (możliwe, że była to nawet moja polonistka, chociaż ręki sobie odciąć nie dam), że dobra recenzja powinna być choćby odrobinę krytyczna. I choć oczywiście staram się, by moje recenzje były dobre, często odpuszczam ten element, bo już nie raz mi się zdarzyło, że po książkę z notą 7/10 bez wspomnienia o wadach w recenzji sięga więcej osób niż po powieść z oceną 9/10, w której było zdanie, mówiące o jakimś małym niedociągnięciu. Cieszę się jednak, że tym razem będę mogła napisać "pełnowartościową" recenzję bez obaw, że książka zostanie niezasłużenie poniżona.

Jednym z plusów książki jest jej tłumaczenie - Alicja Rosenau spisała się na medal. Język jest prosty, lekki. Wchodząc w rzeczywistość "Pożeracza snów" mamy wrażenie, że nie czytamy książki, a słuchamy relacji Ellie. Niestety, choć język jest niesamowicie istotny, nie gwarantuje on książce sukcesu. Nie licząc ostatnich 50 stron (w których panował chaos, ale lepsze to niż nic), w książce nie działo się absolutnie nic. Przez połowę książki Ellie użalała się nad sobą (najpierw, bo nie mieszka w Kolonii, później, że Collin ją odtrąca), przez ćwierć spotyka się z Collinem, a ćwierć zajmują sny (którymi też nie jestem usatysfakcjonowana, ale o tym za chwilę). Byłam wniebowzięta, kiedy Leo albo Blackburn brali sprawy w swoje ręce, opowiadając pannie Sturm o sobie i o swoich przeżyciach, bo życie Elisabeth było niemiłosiernie nudne.

Sny!
Kocham je! Ubóstwiam. Pragnę poznać wszystkie tajemnice, topić się w nich i obserwować je z góry. I mam wrażenie, że autorka "Pożeracza" kocha je równie mocno jak ja. Jednak to, co zaserwowała mi Bettina Belitz nie było nawet przystawką, nie mówiąc już o głównym daniu. Po książce spodziewałam się czegoś naprawdę dobrego (no dobrze, może bez tego "naprawdę"), jeśli chodzi o dziedzinę snów, tymczasem ledwie liznęliśmy temat. Wątpię, żeby chodziło tu o niewystarczającą wiedzę w tym temacie, jestem więc niezmiernie ciekawa, czemu w książce jest tak mało o tym cudownym stanie umysłu i ducha.

Jeśli chodzi o bohaterów... Są dobrze wykreowani. Poniekąd może i ciekawi. Jest ich mało, ale nie mamy przynajmniej do czynienia z jednolitą papką. Jednak jacy by oni nie byli różnorodni, każdy - co do joty - jest niezwykle irytujący! Nie wiem po czyjej stronie leży wina - autorki? mojej? wydawnictwa? - ale jest to jedna z tych rzeczy, które mnie tak potwornie zniechęciła do tej książki.

Drugą z takich rzeczy jest miejscowa znieczulica - czyli momenty tak głupie, że aż bolą.
DWIEŚCIE EURO KIESZONKOWEGO MIESIĘCZNIE!
Nie wiem w jakim domu wychowywała się autorka; nie wiem ile zarabia teraz; nie wiem ile zarabia psychiatra w Niemczech (jako że ojciec Ellie był psychiatrą), ale z tymi DWUSTOMA EURO KIESZONKOWEGO MIESIĘCZNIE to już chyba lekko przesadziła. Gdybym ja dostawała dwieście, chociażby, złotych kieszonkowego (zacznijmy od tego, że gdybym w ogóle dostawała kieszonkowe) byłabym wniebowzięta, a naszej kochanej bohaterce jeszcze mało (nie, że starcza jej to na tydzień, ale mogła by wziąć tę swoją małą fortunę, zamknąć paszczę i nie denerwować ojca chłopakiem-demonem).
Takich perełek w "Pożeraczu snów" jest jeszcze kilka (jak np. wampiry zżerające na śniadanko Niemców, gdyż ponieważ jest u nich przeludnienie), ale nie miałam siły rozpaczać nad każdym z nich przez całą książkę (więc chcieć to móc - wystarczy nie nurkować zbyt daleko w książkę,  by się nie utopić).

Podsumowując... "Pożeracz snów" Bettiny Belitz jest książką młodzieżową z gatunku tych do poczytania w poczekalni przed wizytą u lekarza (przynajmniej dla mnie). Potencjał w książce był, ale autorka skoncentrowała się nie na tym, na czym powinna. Jeśli lubi się wartką akcję i wielką przygodę, gdzie głównym wątkiem nie jest wątek miłosny - stanowczo nie polecam. Jednak dla miłośników paranormal romance - książka bardzo dobra.

Autor: Bettina Belitz
Tytuł: Pożeracz snów
Seria: O Ellie
Tłumacz: Alicja Rosenau
Liczba stron: 507
Wydawnictwo: Znak Emotikon
Data wydania: 15 czerwca 2011

"Pożeracza snów" Bettiny Belitz dostałam od wydawnictwa Znak Emotikon. Dziękuję.